Nasz teatr logo

Wszystkie łapy robią tapy - "Dziewczyno, takie konfundujące" w AT Filia w Białymstoku, recenzja

Wychodzi na to, że jestem starym zgredem. Może jeszcze nie dziadersem, ale co najmniej wapniakiem. I mimo iż reżyserka spektaklu dyplomowego „Dziewczyno, takie konfundujące” w Akademii Teatralnej w Białymstoku, Weronika Szczawińska, jest młodsza ledwie o kilka lat, to już od autorki tekstu i dramaturżki Jowity Mazurkiewicz dzieli mnie pokoleniowa przepaść. Tego ukryć się nie da, a i zakopać trudno. Przedstawienie porusza bowiem wszystkie te współczesne medialne, internetowe, czy charakterystyczne dla social mediów zjawiska, z którymi spotykają się na co dzień młode pokolenia, a które pozwoliłem sobie świadomie wykluczyć nawet ze sfery poznawczej. „Pudelkowe” dramy i medialne kłótnie gwiazdeczek, teorie spiskowe, dywagacje o operacjach plastycznych, chamskie, rasistowskie, szowinistyczne, zupełnie niewinne, ale niepoprawne politycznie wypowiedzi rodzące burze w szklance wody - całe to celebryckie bagienko podane na tacy przez wątpliwej jakości komentatorów z Youtuba, Instagrama, Tiktoka, platformy X czy co tam jeszcze w sieci krąży po prostu nie zaprząta mojej uwagi. Jeśli już trafiam przypadkowo na takie treści, to szybko je przewijam, zamykam i wyrzucam ze świadomości. Tymczasem w Białymstoku przez bite dwie godziny byłem nimi non stop bombardowany i nijak przewinąć się nie dało. Pastiszowy i żartobliwy ton pomagał w odbiorze, choć jako wyobcowany z tiktokowego świata ignorant nie potrafię docenić niuansów i przemyconych aluzji do memów, rolek i virali, które z pewnością były tu obecne. Tak, musiałem się nawet doszkolić w zakresie Charli XCX i Lorde, o których istnieniu szczęśliwie nie miałem dotąd pojęcia. Z drugiej strony przerażający to świat wirtualnej histerii i szczerze zastanawia mnie co skłania do dobrowolnego w nim uczestnictwa. 
   Wraz z różnymi, stanowiącymi przekrój internetowego szlamu portalami obserwujemy narastające napięcie przed zbliżającą się premierą hollywoodzkiej space opery awangardowego reżysera Wade’a Flexa „Ashes of Tomorrow”. Streamerzy, podcasterzy i wszelkiej maści youtuberzy podkręcają atmosferę podniecając się niezdrowo każdymi przeciekami z planu filmowego i wyczekując trailera. Przy okazji podbijają własną oglądalność, czy to świecąc pośladkami i wyginając śmiało ciało, czy szukając na siłę sensacji w błahych wydarzeniach, czy hejtując ile wlezie, zawsze jednak bez żenady prosząc o tapy, lajki i komentarze. Szczęściem tych najbardziej przymulających można nieco przyspieszyć, co zabawnie pokazał Bartłomiej Bazyluk. Product placement kwitnie (antywłamaniowe drzwi Alohomora rozwaliły system), reklamy biją po oczach, a do przedpremierowej gorączki dołączają pogłoski o powiązaniach z tajemniczym ruchem Radical Claims władającym światem zza kulis. Doczekamy się odegranej w stopklatkach parodii filmowej zapowiedzi kosmiczno-postapokaliptycznej durnoty z ekologicznym przesłaniem, podlanej feministycznym sosem rodem z Seksmisji, gdzie nie zabraknie dzielnych wojowniczek z ognistymi mieczami, miłosnych uniesień, kosmitów i mutantów. Młodzi aktorzy wcielą się także w hollywoodzkie gwiazdy promujące blockbusterowe dzieło w znanym talk show podrygującego niczym klaun Jimmy’ego Falcona, gdzie głównym tematem rozmowy nie będzie film, lecz skandale, kontrowersje i seksistowskie aluzje – ostatecznie to one napędzają głównie promocję współczesnych kinowych hitów. Drwiąca, szydząca i obśmiewająca sztuczne animozje, blichtr oraz fałszywość celebryckiego światka scena mogłaby być nieco krótsza, ale oddaje w pełni istotę budowania medialnego rozgłosu. Przecież liczy się show i widowisko. A to będzie kwitło, obrastało kolejnymi sensacyjnymi newsami podsycane jeszcze oficjalnymi wystąpieniami i dementi gwiazd, aż rozkręci spiralę uwielbienia i hejtu do rozmiarów absurdu.
   Na scenie obok wspomnianego Bartłomieja Bazyluka (którego patostream po pewnym czasie miałem ochotę szczerze wyłączyć – w tym wypadku to pochwała) występują nabuzowana witaminami KinoWyjadaczka, wyniosła Weronika Kozłowska, specjalistka od teorii spiskowych „Chińczyczka” Michalina Krzemianowska, rozbrykana i nieśmiertelna zarazem Łucja Helena Mucha, wielbicielka hasztagów i siostrzanej miłości Maryna Bazdyrieva, okradziona miłośniczka Gór Stołowych Maria Czok, czarujący uśmiechem erotoman-gawędziarz Mateusz Wyżliński oraz rekinia, eksponująca swe przymioty jako Canberra Todd i Xalara - Magdalena Zubrycka. Ostatnia dwójka dała się poznać dodatkowo od czysto lalkarskiej strony, co akurat na dyplomie w Białymstoku było ze wszech miar wskazane. Czemu jednak służyć miała osobliwa scena Mateusza Wyżlińskiego, jak dla mnie przynajmniej nawiązująca do „Obcego” i „pająka” przytwierdzonego do twarzy filmowej Cyry, zgadnąć nie potrafię. Adepci aktorskiego rzemiosła wnikliwie przyjrzeli się realiom życia na świeczniku, bezustannemu ocenianiu, podglądaniu i smutnej rzeczywistości ich zawodu, w którym sukces ma swoją cenę, a jednocześnie zależy coraz bardziej od wykreowanego wizerunku, niż talentu. Scenografia, do czego Weronika Szczawińska zdążyła przyzwyczaić, jest prosta i nader oszczędna. Jakby dla kontrastu Marta Szypulska zaprojektowała ekstrawaganckie kostiumy, które zwłaszcza w wydaniu hollywoodzkich gwiazd stanowiły festiwal próżności. Wymyślne kreacje miały jednak swoją cenę – przebiórki, mimo iż dokonywane na oczach publiczności i wspomagane wokalnym wypełnieniem, potrafiły się dłużyć. Z drugiej strony „piosenkę” Falcona nucę mimowolnie do dzisiaj.
   „Dziewczyno, takie konfundujące” odtwarza z ironicznym dystansem realia współczesnego internetu, przenosi wirtualne dramy w teatralną rzeczywistość i pokazuje bezmiar szumu informacyjnego, konfabulacji i głupoty z jaką muszą mierzyć się jego odbiorcy. Jednocześnie spektakl nie tonie w chaosie, został elegancko zapętlony, a wszystkie wątki łączą się w zgrabną całość znajdując swój finał. Niewiele pozostawiono tu przypadkowi, choć przecież druga odsłona oparta jest częściowo na aktorskich improwizacjach. Sporo tu anglicyzmów, współczesnego języka od kraszowania i mordeczek do zmuły i lajwików, mrugania szyderczym okiem do branży filmowej oraz drwiny z pustych deklaracji o byciu eko, pro- czy open-minded. Surrealna treść porusza aktualne wątki panoszącego się AI, problemów psychicznych, kultury cancelowania i brutalizacji języka. Syntetyzuje zakłamanie sieci rządzonej przez algorytmy pokazując miałkość internetowych treści, które bezwiednie chłoniemy.
    Białostocki dyplom potraktował mnie dość ostro przytłaczając obrazami, których wolałbym nie doświadczać. Bo czy zmierzamy w stronę „ashes” czy „trashes” wychodzi właściwie na jedno. Doceniam jednak grę formą, plastykę ruchu młodych aktorów oraz ich zaangażowanie w humorystyczne, a zarazem wierne odtworzenie wirtualnego i branżowego śmietniska. „Nie było to może doświadczenie biblijne, mistyczne, ani przełomowe w skali dziejów, ale obsada jest całkiem hot.” A teraz wybaczcie, musze zakopać obierki i wysłać fotkę. Czujecie się skonfundowani? Zobaczcie spektakl, a wszystko stanie się jasne. Ale nie mówcie, że nie ostrzegałem. 

Tekst Marek Zajdler, fot. Bartek Warzecha