Nasz teatr logo

Sześć syren w Syrenie - musical "SIX" w Teatrze Syrena, recenzja

Brytyjski musical „SIX” wyskoczył trochę jak królik z kapelusza. Napisany przez nikomu nie znanych Toby’ego Marlowa i Lucy Moss, wystawiony jako spektakl studentów uniwersytetu Cambridge na festiwalu Fringe w Edynburgu odniósł niebywały sukces i niemal od razu zagościł na West Endzie i Broadwayu. Zazwyczaj wielkie hity potrzebują czasu, aby trafić na polskie podwórko, tymczasem „SIX” znalazło się na deskach Teatru Syrena jako pierwsza nieanglojęzyczna i pierwsza nieprzeniesiona jeden do jednego wersja tego widowiska na świecie. Wielkie wyzwanie dla twórców i wielkie szczęście miłośników muzycznego teatru.
   „SIX” opowiada historię sześciu żon Henryka VIII, które same siebie przedstawiają słowami „Rozwiedziona, zdradzona, zgon. Rozwiedziona, zdradzona, wdowa po”. Znane z historii jako „tylko żony” angielskiego króla, chcą same opowiedzieć swoją herstorię z punktu widzenia kobiet obcujących z upartym, nieszczególnie atrakcyjnym i z pewnością niezbyt wiernym mężem. Wszystko ubrano zaś w konwencję koncertu pop, w którym królowe – jako alter ego gwiazd muzyki - mierzą się w pojedynku na tragiczną historię swojego żywota.  
    Scenografia spektaklu jest oszczędna, żeby nie powiedzieć, że poza zwieszającą się nad sceną królewską koroną po prostu jej nie widać. Główną rolę w koncertowej oprawie odgrywa światło i to ono wydobywa smaczki i podkreśla obecność śpiewających aktorek na scenie punktując kiedy trzeba, szalejąc stroboskopami i zmieniając nastrój wraz z kolejnymi utworami. Oprócz aktorek na scenie obecny jest cały czas zespół muzyczny, który zgodnie ze wskazówkami autorów musicalu winien być także w całości żeński. Twórcom spektaklu udało się tego dokonać i zaangażować instrumentalistki, dzięki czemu w Syrenie zapanował prawdziwy „girl power”. Kostiumy zaprojektowane przez Krystiana Szymczaka porzuciły stylistykę średniowiecza, choć zachowały częściowo pomysły oryginału – chokery noszone przez „stracone” królowe, kryzy i gorsety wykorzystane w „Haus of Holbein”, czy zielony kolor sukni Anny Boleyn nawiązujący do pieśni „Greensleeves” napisanej dla niej przez Henryka VIII. Czerń „wdowy po”, czy zwiewna biel ukochanej Jane Seymour były trochę oczywiste – nie wiem czego oczekiwałem, bo oryginalne stroje brytyjskie też nie urzekały, ale mam wrażenie, że dałoby się tu wycisnąć coś więcej, niż fikuśne spodnie Anny z Kleve. Choreografię dzierżyła w reżyserskim ręku Ewelina Adamska-Porczyk, a że na tym zna się doskonale, to i efekty były spektakularne. Energia płynęła ze sceny i zarażała publikę, układy zbiorowe współgrały z narracją i udało się je utrzymać w ryzach, mimo skomplikowanej żonglerki mikrofonami - cały zespół stworzył prawdziwy show.
   Nie byłoby jednak tego ognia, gdyby nie główne bohaterki spektaklu. Tytułowe sześć królowych zaczarowały głosami Teatr Syrena niczym antyczne syreny. Porwały publiczność brawurowymi wykonaniami, które nucę do dzisiaj i pozbyć się ich nie mogę. Każda z aktorek stanęła przed innym wyzwaniem muzycznym, każda miała okazję udowodnić swój talent wokalny i pokazać na co ją stać i wykorzystały tę szansę do ostatniej nuty. Z jednym małym ale. W końcu konkurs to konkurs. 
   Utwór „No nie” Olgi Szomańskiej, czyli Katarzyny Aragońskiej wzorowany był na Beyonce i Jennifer Lopez, co wybrzmiało zwłaszcza w refrenie, ale i w szybkim tekście zwrotek. To chyba jedyna piosenka, z którą miałem problem, bo albo tekst był zbyt ciasno napisany, albo wokal nie zdążył się jeszcze rozgrzać, bo o problemy z dykcją nikogo nie podejrzewam, albo mój słuch nie przestawił się jeszcze na odbiór musicalu, ale ciężko było zrozumieć treść. Refren, końcowa solówka i partie wspólne były genialne, ale lekki zgrzyt się pojawił. Izabela Pawletko jako figlarna Anna Boleyn muzycznie zmierzyła się z utworem wzorowanym na Avril Lavigne i Miley Cyrus. „Don’t Lose Ur Head” (polskie „Nie trać głowy”) ma najwięcej wyświetleń w Internecie z wszystkich piosenek z musicalu „SIX”, więc i presja była duża. Wokalistka, nawet mimo braku charakterystycznych koków, wyszła z tej próby zwycięsko, świetnie zaśpiewała, a i w rolę weszła znakomicie tworząc obraz niepokornej i zadziornej trzpiotki. Marta Budrynowicz jako Jane Seymour wprowadziła na scenę wzruszenie i nostalgię. Ballada „Serce z kamienia” a la Adele, czy Celine Dion została niemal stworzona dla pełnego głosu Budrynowicz, która udowodniła, że w nastrojowych utworach nie ma sobie równych. Nie zazdroszczę Agnieszce Rose tej dublury, bo nie wyobrażam sobie nikogo, kto mógłby zaśpiewać tę partię lepiej. Małgorzata Chruściel jako Anna z Kleve otrzymała jedno z trudniejszych zadań wokalnych. Utwór „Na kolana” wzorowany na Nicki Minaj, Beyonce i Iggy Azalei był zdecydowanie najbardziej „czarnym” w stylistyce, bliskim rapowi. W angielskich wersjach dość łatwo było wykonawczyniom oddać niemiecki akcent, tutaj było to prawdziwym wyzwaniem. Już jednak śpiewając partie Katarzyny Aragońskiej w wersji „SIX” przygotowanej przez Studio Accantus Chruściel pokazała, że bardzo dobrze czuje się w afroamerykańskich klimatach i dysponuje barwą głosu, która świetnie oddaje te klimaty. Anna Terpiłowska wcieliła się w Katarzynę Howard w utworze „Wszystko czego chcesz”. Historię tej młodej, zagubionej królowej opowiedziano z wykorzystaniem podobieństwa do równie młodych gwiazd muzyki pop: Britney Spears i Ariany Grande. Terpiłowska nie od dziś udowadnia, że ma olbrzymie możliwości głosowe, świetną dykcję i wiele emocji, które kumuluje i uwalnia podczas śpiewu. Piosenkę, w której zawarto wiele „pieprznych” odniesień, wykonała rewelacyjnie, nie poddając się wizerunkowi głupiutkiej lolitki, ale ukazując faktycznie skrzywdzoną młodą kobietę. Szóstkę zamknęła fenomenalna Natalia Kujawa jako Katarzyna Parr, w piosence której widać było inspiracje twórców muzyką Alicii Keys i Emeli Sande. Drżący, miejscami ochrypły głos, taneczny wulkan energii na scenie – przyznam, że widziałem kilka wykonań zagranicznych tego utworu i najlepsza Katarzyna Parr występuje w Syrenie. 
   Jak to w musicalach bywa twórcy zadbali także o drugi skład. Nie miałem przyjemności posłuchać Aleksandry Gotowickiej, Marty Skrzypczyńskiej, ani Agnieszki Rose, ale samo to, że każda z nich opanowała dwie różne role wzbudza wielki szacunek. Musical uzupełniają humorystyczne dialogi, w które Jacek Mikołajczyk wraz z reżyser Eweliną Adamską-Porczyk wpletli zgrabnie polskie odniesienia. Podoba się współczesny język wrzucony w historyczne tło, nawiązania do Tindera, Facebooka, oko puszczane do widza ze sceny wspomagane komediowymi wstawkami aktorek.   
      Daniel Wyszogrodzki pisał, że najważniejszą cechą musicalu, odróżniającą go od wszystkich rodzajów teatru muzycznego, z których się wywodzi, jest utożsamianie się publiczności ze scenicznymi bohaterami. Oglądając „SIX” w Teatrze Syrena nijak się utożsamić z nikim nie mogłem, a mimo to jestem pewny, że byłem świadkiem musicalu. W dodatku bardzo, bardzo dobrego, na co wpływ miało genialnie przetłumaczone przez Jacka Mikołajczyka libretto, świetnie wykonana i wpadająca w ucho muzyka i precyzja reżyserko-choreograficzna Eweliny Adamskiej-Porczyk, dla której ta przygoda będzie mam nadzieję początkiem wspaniałej reżyserskiej podróży. Creme de la creme stanowiło zaś sześć syren, sześć indywidualności, które stworzyły razem zgrany zespół przenosząc swą energię na publikę i porywając ją nieziemskimi głosami. Wspólnie pokazali, że Broadway i West End można też znaleźć nad Wisłą.

Tekst Marek Zajdler, fot. Mateusz Grochocki/East News