Wicher antyanty- - "Miasto bez Żydów" w Teatrze Żydowskim, recenzja
W 2019 roku Gołda Tencer zapraszając do realizacji „Berka” Maję Kleczewską mówiła, że „chce trochę przewietrzyć teatr, ale bez przeciągu”. Minęło raptem pięć lat, a wicher przeleciał przez scenę kameralną Teatru Żydowskiego, powywracał zasłony, trzasnął drzwiami i szczęściem ocalił szyby w oknach. Jedno jest pewne – takiego spektaklu jak „Miasto bez Żydów” w reżyserii Karoliny Kirsz ten teatr jeszcze nie widział.
Reżyserka, od lat współpracująca ze sceną przy Senatorskiej, wzięła na tapet historię powstania niemego filmu Hansa Karla Breslauera, adaptacji głośnej w latach 20-tych powieści Hugo Bettauera. Powieści będącej pierwszym istotnym tekstem antyfaszystowskim w Europie, fikcyjną historią wypędzenia wszystkich Żydów z Austrii, co doprowadzić miało do krachu ekonomicznego, upadku kulturalnego i ogólnego ubóstwa społeczeństwa. Bettauer ostrzega w niej przed antysemityzmem językiem komediowym, prześmiewczym, wykpiwającym absurdalnie nierzeczywistą rzeczywistość. I choć autor zyskał popularność, to stracił życie, zastrzelony przez młodego fanatyka z NSDAP. Film umiejscowiony w fikcyjnej Utopii nie powtórzył już sukcesu książki – projekcje zakłócane były różnymi incydentami i chodzenie nań do kina wiązało się z ryzykiem. Wojenna zawierucha i niszczenie przez nazistów żydowskiej spuścizny spowodowało, że obraz ten uznano za zaginiony. Dlatego, gdy cudem odnalazł się na paryskim pchlim targu sfinansowano jego odrestaurowanie i publicznie udostępniono.
Karolina Kirsz napisała własny scenariusz skupiony wokół historii filmu i aktorów w nim występujących. Wymieszała wątki książkowe z kinowymi, mocno uwspółcześniając tekst nawiązaniami do popkultury i rodzimego podwórka politycznego oraz stety-niestety okraszając go wulgaryzmami. Na szczęście przyjęta konwencja groteski obroniła te pomysły, a rozrzucanie ulotek Chrześcijańskiej Unii Jedności (tak, zapisane skrótem) było naprawdę zabawne. Na scenie obserwujemy plan filmowy Breslauera – kręcone ujęcia przeplatane są rozmowami aktorów grających aktorów. Mamy więc film w filmie, a wszystko w teatrze. Skromną przestrzeń bardzo klimatycznie zaadaptowała Ewa Łaniecka, ale to za kostiumy należą się jej największe brawa, bo te naprawdę olśniewają, nawet jeśli widok kurtyzan w Teatrze Żydowskim jest dość niecodzienny. Wymyślną perukę Izabelli Rzeszowskiej trzeba zaś po prostu zobaczyć. Niebagatelnym elementem przedstawienia jest także wykonywana na żywo muzyka kontrabasisty i „dźwiękowego chuligana” Jacka Mazurkiewicza, ważna tym bardziej, że spektakl jest częściowo śpiewany. Eksperymentów tu sporo, także zabawy formą – dowcipnie napisane teksty piosenek kontrastują niekiedy z mroczną muzyką i interesującą choreografią Małgorzaty Rostkowskiej, mamy tu fragmenty Bee Gees i Queen, sceny wyjęte z Terminatora i Obcego, pastisz, przerysowanie, parodię i nadmierną egzaltację jak na film niemy przystało. Na premierze widać było jednak, że tradycyjna publiczność Teatru Żydowskiego czuła się nieswojo, lekko skonsternowana i zagubiona. Nie dziwne, bo spektakl skrojony został bardziej na miarę młodej publiki Studio, czy TR. Zrozumiałe były na pewno aluzje do teatralnie pomału nieśmiertelnego granatnika z komendy policji i dość ostre powiązanie faszystowskich realiów z polityką kulturalną i wodzowskim stylem władzy PIS-u. Przyznam, że odczułem ich obecność jako jeden grzyb za dużo w tym barszczu, coś doklejonego odrobinę na siłę, jakby dziś w każdym spektaklu wręcz wypadało śmiać się na scenie z poprzedniego rządu. Odwagą było drwić i wykpiwać autorytarne zapędy polskiej prawicy przed 15 października, teraz to trochę kopanie leżącego. Z pomocą fabule przychodzą żarty z żydowskiej lichwy, z chrześcijan dokonujących konwersji na judaizm w geście solidarności z wygnańcami, z przepisów prawnych określających Żydów i Aryjczyków wedle własnego widzimisię, dysputy kurtyzan narzekających na brak klientów, upadający dom mody zmieniający asortyment na plebejski barchan, czy straszno-śmieszne oratorskie popisy uduchowionego Kanclerza w bezbłędnym wykonaniu Rafała Rutowicza.
Cały zresztą zespół aktorski zasługuje na pochwałę za odwagę kreacji: szalejący na granicy brawury Piotr Chomik i kochająca go wampirycznie Adrianna Kieś, której „od biedy poprzewracało się w dupie”, uroczo przestrajająca się w roli radia rozświetlona Izabella Rzeszowska, płomienna nie tylko fryzurą Małgorzata Majewska, oglądany w projekcjach farsowy Żyd-wieczny tułacz Henryka Rajfera i brylujący na scenie, niezwykle wyrazisty w każdej z ról Piotr Sierecki. Tempo spektaklu bywa zwariowane, potrafi zmęczyć, ale znajduje też czas na wyciszenie.
Pod komediową fasadą wydumanej i satyrycznie opowiedzianej historyjki przebija bowiem widmo Zagłady. To co wydawało się nierzeczywiste, ziściło się i przerosło wszelkie wyobrażenia. Strażniczka pamięci o Holokauście Gołda Tencer ramię w ramię z Karoliną Kirsz przestrzegają przed popuszczaniem wodzy narastającemu antysemityzmowi, ale i wszelkim innym ruchom anty-. Wszelkim wykluczeniom i wymazywaniom tak bliskich różnej maści nacjonalizmom. „Odradzamy się dlatego, że z naszego krwiobiegu usunęliśmy elementy obcości” wykrzykuje z mównicy Kanclerz. Patrząc dziś za ocean na wzrastające poparcie Trumpa, na Węgry Orbana, na rosnące na granicach płoty, na telewizję Republika, ale także - choćby w kontekście spektaklu brzmiało to obrazoburczo - na działania Izraela w Gazie, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że nienawiść, rasizm i ksenofobia są na stałe zakorzenione w człowieku. Czekają tylko odpowiedniego czasu i warunków, by zakwitnąć i rozbłysnąć pełną mocą. Świat widział już jak może się to skończyć. „Miasto bez Żydów”, nawet w trefnisiowej formie, nie pozwala nam zapomnieć.
Tekst Marek Zajdler, fot. Wojciech Olkuśnik/East News