Byle dalej, byle bliżej - "Tęsknię za domem" w Teatrze Powszechnym w Radomiu, recenzja
Prawdziwych lekcji życia mogą nam udzielić tylko ci, którzy sami popełnili błędy. Wynieśli naukę z piekła codzienności. Dla Maćka, bohatera „Tęsknię za domem” takim piekłem jest rodzinny dom. I choć niedawno z niego uciekał, dziś snując czarne myśli właśnie do niego powraca. Chciałby być jak najdalej, ale sercem wciąż jest blisko.
Sztuka Radosława B. Maciąga ledwo tydzień przed premierowym wystawieniem w Teatrze Powszechnym w Radomiu otrzymała Gdyńską Nagrodę Dramaturgiczną za najlepszy utwór dramatyczny. Autor, który podjął się także wyreżyserowania spektaklu, rozlicza się w niej z ubarwionych dramaturgicznie własnych przeżyć i wspomnień z domu rodzinnego w podradomskich Pionkach. Domu, który w dobie ciężkiej transformacji ustrojowej przeżywa poważny kryzys, choć po prawdzie stan ten trwa już wiele lat. Domu, który wedle dzisiejszych standardów stanowiłby podręcznikowy przykład stosowania przemocy psychicznej we wszystkich jej odcieniach i barwach. Ale także domu, z którym wiążą się idealizowane wspomnienia dzieciństwa, gdzie bliskość i miłość kryją się nie tak znowu głęboko pod maską zgorzknienia, przyzwyczajeń i życiowych rozczarowań.
Maciek zawezwany przez rodzinę wraca z Warszawy, gdzie od kilku lat spełnia się jako artysta, by porozmawiać ze znajdującym się w psychicznym dołku ojcem. Kiedyś dobrze się dogadywali, a chłopak widział w tacie legendarnego bohatera, który zza zasłony papierosowego dymu objaśniał mu sekrety wszechświata. Ich relacja z czasem osłabła, ale wciąż jest jedynym potrafiącym dotrzeć do osowiałego mężczyzny osuszającego kolejne butelki piwa w drzwiach garażu. W domu czeka też nieprzebierająca w słowach matka, zamieszkujący piętro starszy brat Sylwek z brzemienną żoną Elką oraz cierpiąca na demencję i wymagająca całodobowej obsługi babcia. Cała ta barwna i jak się okaże toksyczna familia wyczekuje Maćka jak zbawienia, bo „ojcu odwala”.
Rodzinny dom funkcjonuje opierając się na dysfunkcjach. Ojciec pije i milczy, matka wiecznie krytykuje i narzeka, Sylwek chciałby wzorem młodszego brata zostawić to wszystko w cholerę, ale nie potrafi, zaciążona Elka dopiero dostrzega w jak chore środowisko wpadła, ale nie zamierza odstawiać nogi, a babcia może już co najwyżej wylać treści z pampersa. Komunikacja domowników opiera się na docinkach, pretensjach, dogadywaniu, opieprzaniu i złośliwościach. Wszyscy są sobą zmęczeni, niezadowoleni i uzewnętrzniają swe żale w najbardziej przykry dla innych sposób. Byle sobie ulżyć. Słowa wylewają się potokiem pełnym bluzgów i uraz, ranią, policzkują, świszczą niczym trzaśnięcia batem. Bo „najlepiej jest nasrać, zamieść pod dywan i udawać, że ładnie pachnie”. A jednocześnie to przerysowanie patologicznych zachowań jest zabawne i żartobliwe – ze sceny usłyszymy chyba większość powiedzeń, które w nerwach zdarzyło się wypowiedzieć także naszym bliskim. I choć teksty bywają naprawdę mocne, to śmiejemy się nawet kiwając głową z niedowierzania, że można rozmawiać z najbliższymi tak brutalnym językiem. Odwieczne przyzwyczajenia stanowią jednak o zachowaniu status quo rodziny. Każdy zna swoje miejsce, wie czego się spodziewać, a pod chamskimi odzywkami drzemie czułość i przywiązanie. Przecież gderająca matka poda w końcu zupę, mąż dostanie w prezencie piersiówkę, żeby nie pił z byle czego, znajdzie się chwila na przytulenie i na łzy. I choć o wyrażaniu uczuć domownicy nie wiedzą zbyt wiele, to gdzieś głęboko wciąż są dla siebie najważniejsi na świecie.
Maciek pochodzi już jednak z innej planety. Ucieczka od niezdrowej atmosfery domu, a może artystyczna dusza zmieniły go na dobre. Filip Łannik całym sobą tonuje buzujące emocje, stanowi oazę spokoju wśród panującej dokoła burzy. Przyjechał pomóc, zatroszczyć się o człowieka, którego słowa stanowiły dawniej życiowe drogowskazy, uratować swojego herosa z dzieciństwa. Ale przy całej swej wrażliwości nie potrafi przebić się przez mur niezrozumienia i uszczypliwości – w końcu w tej Warszawie pewnie całkiem mu się już poprzestawiało. Łannik konsekwentnie buduje rolę starając się spokojem i opanowaniem dotrzeć do domowników, ale nadaje na innych falach. W rezultacie pozostanie mu już tylko rozpacz, szaleńczy śmiech i piękne wzruszające wspomnienia. Być może tylko on jeden naprawdę rozumiał swego tatę. Piotr Kondrat oszczędnymi środkami doskonale ukazuje zmęczonego bezcelowością życia ojca. Dom postawił, rodzinę założył, ciężką pracą zarobił na odchowanie dzieci, co mu jeszcze pozostało? Przygarbiony, wiecznie szukający okazji by wyjść z domu na papierosa lub piwko, byle dalej, byle uciec. „Jak wiesz po co mam wstawać rano z łóżka, to powiedz. Ale życia mi nie prostuj” – powie do Maćka. Dla niego jest już za późno na zmiany, dawne marzenia prysły pod ciężarem szarej rzeczywistości. Sił starczyło ledwie na tyle, by decydować o sobie. Na scenie bryluje matka w olśniewającym wykonaniu Izabeli Brejtkop. Ostra jak brzytwa, zawsze mająca ostatnie słowo, bezkompromisowa, ale skrywająca pod skorupą domowej hetery gołębie serce. Najlepszym uznaniem kunsztu aktorki były padające z radomskiej publiki komentarze: „Co za okropna baba” czy „Taką z domu to bym pognał”. Co prawda, to prawda. Mateusz Paluch jako Sylwek obrazowo przedstawia niecierpliwego, gnębionego zazdrością i złością starszego brata – raz poczęstuje kuksańcem, raz potarmosi, kiedy indziej oschle wyrazi swe braterskie przywiązanie. Nie może Maćkowi darować tego, że udało mu się uciec z domu, a on został i tkwi w tym duszącym bagnie. A brat nijak go nie wspiera i wszystkie problemy zostawił na jego barkach. Natalia Samojlik w roli Elki wiarygodnie ukazuje stłamszenie destrukcyjnym otoczeniem, przygwożdżona oczekiwaniami męża i rozkazującym tonem teściowej. Ale i ona zbierze się na odwagę, by wyrazić, co myśli. I nie będzie przebierać w słowach. Najspokojniejsza, przynajmniej do czasu, babcia w wykonaniu Iwony Pieniążek od początku wzbudza sympatię i zdaje się nie przystawać do tego miejsca. W końcu pokaże jednak swój charakterek sięgając co chwila po szkło czy wybuchając w niekontrolowanym ataku histerii co wspaniale dopełni obraz rodzinnego koszmaru.
O odtworzenie klimatu późnego PRL-u zadbała Dominika Nikiel, z drobiazgowością ukazując charakterystyczne umeblowanie, drewnianą lamperię, nieśmiertelne koraliki w kuchennych drzwiach, lampę z abażurem czy paprotkę na ścianie. Kostiumy jej autorstwa także nie pozostawiały cienia wątpliwości kiedy i gdzie się znajdujemy. W natłoku wydarzeń i emocjonalnych wypowiedzi bardzo naturalny ruch sceniczny opracowała Karolina Rentflejsz – pozwoliło to skupić się aktorom na burzliwej opowieści i dodało im autentyczności. Całość wzbogaciło bluesowe tło muzyczne Tomasza Kucharczyka, a wpleciona piosenka Breakoutu uwypukliła nostalgię za ciepłą relacją taty z synem.
„Tęsknię za domem” to obłędnie zagrany, zabawny, wzruszający i do bólu dosadny dramat rodzinny. To wyraz tęsknoty za dzieciństwem i bliskimi więziami, które z czasem ulegają zatarciu, albo rozpadają się w proch. To także rozliczenie z przeszłością, wspomnienie, a może nawet hołd autora dla ojca. Człowieka kształtującego młodzieńczą wyobraźnię dziecka, uczącego i objaśniającego świat, który ostatecznie go przytłoczył i pokonał. Przewodnika i drogowskazu, który załamał się pod ciężarem życia. Czy powodem mogły być raniące słowa, z taką lekkością wypowiadane przez najbliższych? Czy my sami potrafimy rozmawiać z najbliższymi bez słownej przemocy, ukrytych uraz i zawoalowanych pretensji? Czy zaganiani i przytłoczeni codziennością umiemy jeszcze zatrzymać się i powiedzieć „kocham”? Jeśli macie wątpliwości, to pojedźcie do Teatru Powszechnego w Radomiu, bo czasem tylko wstrząs otwiera oczy. A przy okazji to piekielnie dobry spektakl.
Tekst Marek Zajdler, fot. Bogdan Karczewski/Teatr Powszechny w Radomiu