Nasz teatr logo

Łaknienie bliskości - "Opowieści o zwyczajnym szaleństwie" w Teatrze Ochoty, recenzja

„Opowieści o zwyczajnym szaleństwie” Petra Zelenki od ponad dwudziestu lat cieszą się niesłabnącym powodzeniem na scenach polskich teatrów. Niemal każdego roku możemy obejrzeć kolejną inscenizację groteskowego obrazu zdezorientowanych, samotnych ludzi borykających się z codziennością i usilnie poszukujących szczęścia. Zelenka mieszając abstrakcyjny czeski humor z zagubieniem nie tylko dorastającego pokolenia dotyka spraw bliskich wszystkim, którzy nie bardzo wiedzą, co począć ze swoim życiem. Przytłoczonych rzeczywistością, mających problemy z komunikacją i relacjami, szukających nadaremnie miłości i odrzucających ją wbrew sobie, gdy już się trafi. U młodych strach przed samotnością walczy z obawami o przyszłość i umiejętność stworzenia trwałego związku, a podejmowane próby narażają ich jedynie na śmieszność. Wypaleni starsi pozbawieni są już złudzeń i toną pomału w odmętach tytułowego, choć zazwyczaj nieszkodliwego szaleństwa. Wszyscy żyją zamknięci we własnych mikroświatach, łaknąc bliskości, która w pędzącym świecie zdaje się omijać ich szerokim łukiem.
   W stołecznym Teatrze Ochoty adaptacji i reżyserii tekstu podjęła się Karolina Kowalczyk. Wydawałoby się, że mając tak rozliczne wcześniejsze wizje teatralne i filmowe, Ameryki już nie odkryje. Nic bardziej mylnego. Ograniczona do pięciu aktorów musiała zrezygnować z wątków pobocznych i skupić się na meritum. Ostatecznie z korowodu barwnych postaci ostało się raptem siedem osób, a akcenty spektaklu chcąc nie chcąc zostały rozłożone nieco inaczej. Pierwszoplanowy dotąd wątek Piotra został w dużej mierze zrównoważony historią jego przyjaciela Muchy i byłej dziewczyny Jany. Perypetie miłosne Piotra i jego starania o odzyskanie ukochanej stają teraz w równym rzędzie z eksperymentami uczuciowymi nie mającymi szczęścia do kobiet kumpla-erotomana. Gdzieś obok jest też uwikłana w tę znajomość Jana i jej rozterki związane z planowanym zamążpójściem za łatwowiernego Alesza. Oprócz młodych są jeszcze rodzice Piotra, z którymi synowi coraz trudniej się dogadać. Znerwicowana matka żyje głównie płynącymi ze świata wiadomościami o kolejnych tragediach i katastrofach, a jedyne remedium widzi w niemal kompulsywnym oddawaniu krwi potrzebującym i zbieraniu wycinków prasowych dla swej latorośli. Zdominowany przez żonę ojciec Piotra żyje od dawna we własnym świecie zajęty obserwacją baniek piwnych i rozwiązaniem dylematu zmieszczenia żarówki w ustach. W przyjętym przez reżyserkę rozwiązaniu najbardziej żal mi właśnie wyrzucenia całej historii poznanej przypadkiem rzeźbiarki Sylwii co znacząco zubaża historię ojca i zamyka go w kręgu niezrozumiałego zdziwaczenia. A tam jest przecież znacznie więcej.
   Z tego też powodu skrzydeł nie mógł do końca rozwinąć Konrad Żygadło, który wcielając się w dwie postaci zdołał jednak oddać różnorodność nieco autystycznego w zachowaniu ojca, jak i stroszącego piórka sierotowatego Alesza. Agata Łabno otrzymała trudne zadanie odegrania starszej, zgorzkniałej, ale dominującej matki. To rola, która aż prosi się o lekkie przerysowanie i postawienie w kontrze do spokojnego męża i syna, tymczasem tej znerwicowanej, niepowstrzymanej energii trochę mi zabrakło. Martyna Czarnecka udanie przeobraziła się z polującej na kochanków bezpretensjonalnej Jany w sztucznie uśmiechniętą, ożywioną plastikową Ewę. Szacunek za oryginalną fryzurę. Także Jan Litvinovitch doskonale wykorzystał swój sceniczny czas i umiejętnie podkreślił humorystyczny ekscentryzm Muchy zachowując przy tym pozory zwyczajności. Brawa zwłaszcza za wyjazd karetką, który doskonale wpisał się w konwencję sztuki Zelenki. Najbardziej spodobał mi się Piotr Filipa Orlińskiego – naturalny, wyważony w reakcjach, stłamszony przez rzeczywistość, a jednak przyjmujący jej absurdy jako coś zupełnie normalnego. Mały chłopiec w za dużej marynarce szukający swojego miejsca na ziemi, życiowej stabilizacji i chwytający się brzytwy dla odzyskania ukochanej. Mający prawo oczekiwać wsparcia od rodziców, którzy sami zdołali się tymczasem pogubić i wymagają jego opieki.
   Karolina Kowalczyk wraz ze scenografem Markiem Idzikowskim postawili na wizualną umowność. Ograniczyli rekwizyty do minimum dając widzom pole do uruchomienia wyobraźni, a aktorom miejsce do uchwycenia swego szaleństwa bez zbędnych inscenizacyjnie wodotrysków. Pomysł z wędrującymi po suficie żyrandolami, które określają trzy różne miejsca akcji, zmultiplikowaniem przerażającego koca rodem z sennych koszmarów czy wykorzystanie zdalnie sterowanej zabawkowej karetki dla przewiezienia Muchy do szpitala wspaniale oddały ducha pierwowzoru. Z drugiej strony niektóre absurdalne pomysły Zelenki znajdujące potwierdzenie w treści a usunięte, czy zastąpione w Teatrze Ochoty przedziwnymi substytutami osłabiły spodziewany efekt i wiarygodnie postępujący obłęd bohaterów zamieniły w farsę. Cały czar tekstu czeskiego autora polega na pozornej normalności ekscentrycznych postaci, na oswojeniu ich dziwactw z rzeczywistością. Wykorzystanie krzesła jako nieożywionej Ewy, czy monstrualnej rury jako odkurzacza pozbawiły spektakl tej nuty prawdopodobieństwa i realności, która tli się pod obłąkaniem protagonistów. Ostatnia symboliczna scena jasna zaś będzie tylko dla niezwykle uważnych obserwatorów, bądź po prostu znających oryginał. W tym wypadku nie zawsze mniej znaczy lepiej.
   „Opowieści o zwyczajnym szaleństwie” zabawnym, abstrakcyjnym humorem wprowadzają nas w smutny świat pragnących bliskości, samotnych ludzi. Spektakl w Teatrze Ochoty interesująco wykorzystuje możliwości skromnej sceny, grę świateł i muzyczne tło tworząc otoczkę sprzyjającą zanurzeniu w zelenkowe realia. Bawi się formą i symboliką, tym bardziej zmuszając widza do skupienia i poświęcenia uwagi temu, co kryje się pod fasadą heheszkowatości. Zmuszona do skrótów Karolina Kowalczyk wydobyła esencję (nad)wrażliwości bohaterów, którą młodzi aktorzy przekuli w czułe odwzorowanie pięknego szaleństwa, podsycane obłędem poszukiwania sensu egzystencji, a jednocześnie odnajdywanie radości w zwykłym-niezwykłym codziennym życiu. I choć żal utraconych wątków, to całość zgrabnie łączy pięć przeplatających się historii, a nam zostaje wierzyć, że ulatujący w niebo list Piotra, niczym gołąb jest symbolem nadziei na lepsze jutro.

Tekst Marek Zajdler, fot. Aliaksandr Valodzin/East News