Nasz teatr logo

W kręgu namiętności - "Panna Julie" w Teatrze Polskim w Warszawie, recenzja

August Strindberg co jakiś czas wraca falami na polskie sceny teatralne. W ubiegłym roku, po kilku latach przerwy powrócił do łask wystawieniem w Teatrze Narodowym „Gry snów” w interpretacji Sławomira Narlocha. Tym razem po zapewne najsłynniejszy dramat szwedzkiego autora sięgnął Teatr Polski w Warszawie. „Panna Julie” w nowym sfrancużonym na arystokratyczną modłę przekładzie Mariusza Kalinowskiego i w reżyserii Anny Skuratowicz zagościła na Scenie Kameralnej im. Sławomira Mrożka.
   Tragiczna w skutkach historia flirtu hrabianki z lokajem rozgrywa się w rozhulaną zabawą noc świętojańską. „Pannę Julie znowu ponosi” – mówi w sobótkowy wieczór służący Jean do swej narzeczonej, kucharki Krystyny. Służba została z hrabianką w wielkim zamku sama – panienka nie wyjechała z ojcem do rodziny i postanowiła zaszaleć. A że krewka z niej dziewczyna, nie tak dawno oćwiczyła przecież szpicrutą jednego z  absztyfikantów, rozpoczyna w kuchni dwuznaczną grę z lokajem. Uwolniona z gorsetu ograniczeń, rozochocona kolejnymi kieliszkami wina Julie kokietuje mężczyznę i posuwa się coraz dalej. Ledwie troje bohaterów sprawi, że w zamkowej kuchni aż zakłębi się od emocji.
   Irmina Liszkowska jako panna Julie prowokuje, zachęca, z wyższością zadziera noska, a jednocześnie rozchyla koszuli. Ubrana w spodnie i bryczesy – w końcu ojciec zawsze marzył o synu – emanuje seksapilem i nie bacząc na konsekwencje sukcesywnie przesuwa granice przyzwoitości. Onieśmielony Jakub Kordas w roli Jeana próbuje początkowo oponować, ostrzega, że raz rozpalony płomień może być trudny do ugaszenia. Ambitny lokaj stopniowo dostrzega jednak w tej sytuacji możliwość odmiany własnego losu – widzi rozedrganie emocjonalne hrabianki, jej podatność na wpływy i wykorzystuje to bez ogródek. Aktorska para znakomicie prowadzi tę swoistą walkę o dominację, wzajemne czajenie się, narastające rządze, pragnienia i stojące za nimi cele. Nieco z boku przygląda się tokującej parze bogobojna Krystyna, czyli debiutująca na deskach Teatru Polskiego Katarzyna Lis. Jako jedyna w tym towarzystwie zna swoje miejsce – aktorka subtelnie miesza dobroduszną sympatię ze zdroworozsądkowym dystansem wobec panienki. Opanowana i spokojna Krystyna od razu przeczuwa do czego doprowadzić może igranie z ogniem. Jednak coraz bardziej intymne zwierzenia i wypity alkohol kończą się tym, co nieuniknione. Poranek staje się dla wszystkich ciężkim sprawdzianem spojrzenia prawdzie w oczy. Upokorzona Julie widzi tragedię swojego położenia, ale wykrzykiwane obelgi, wyzwiska i przekleństwa nie cofną już czasu. Jakub Kordas zmienia się nie do poznania i okazuje butnym, bezwzględnym samcem, który wykorzystał okazję do wychędożenia hrabianki za co nie ma zamiaru przepraszać. Ze wspólnych planów ucieczki i prowadzenia pensjonatu w Szwajcarii zostają jedynie wzajemne obrzydzenie, pogarda oraz nienawiść. Głosem rozsądku i strindbergowskim moralizatorem staje się Krystyna, która prostymi słowami umie wskazać dobro i zło. Końcówka sztuki należy do Katarzyny Lis - nie pozostawia ona złudzeń w ocenie świata, który narusza boskie i społeczne zasady współżycia. Ale w rezultacie przegrają wszyscy troje. Cena, którą zapłaci Julie będzie najwyższa, choć w adaptacji Anny Skuratowicz malarsko niedopowiedziana.
   Symetryczna i uporządkowana scenografia Aleksandry Redy wpisuje się w zastany ład i porządek hrabiowskiego domostwa. Przeźroczyste ściany pozostawiają w onirycznej sferze domysłów ukryte za nimi przestrzenie i ogród, a bujne niebieskie hortensje urzekają symboliką. Kostiumy Alicji Skurzyńskiej zachowały elegancki tradycjonalizm, zaś subtelna muzyka Mateusza Boruszczaka sprzyjała zagęszczającej się atmosferze. Na uznanie zasługują też umiejętnie ograne światła Pawła Śmiałka, któremu zastana przestrzeń pozwoliła na wydobywanie szczegółów z wielu planów i zabawę punktowymi reflektorami.
   „Panna Julie” w rękach Anny Skuratowicz nie siliła się na nowoczesność i zrealizowana została w klasycznej odsłonie. Reżyser zapowiadała spektakl o każdym z nas, o tym jak reagujemy w sytuacjach granicznych i o tym, co nas kształtuje. Julie dziedziczy namiętności po matce, a myśli po ojcu – sama nie potrafi określić co przynależy tylko do niej. Ograniczona społecznym konwenansem, arystokratycznym gorsetem i wychowaniem pragnie się uwolnić z przyjętych ram i spróbować czegoś innego, alternatywy, w której być może odnajdzie wreszcie siebie. Ta walka jest w XIX-wiecznej rzeczywistości infantylna, bo z góry skazana na porażkę. Umiejscowiona w oryginalnym sztafażu sztuka Strindberga, choć piękna w odbiorze, aktorsko wycyzelowana i niezwykle plastyczna, zapachniała naftaliną. Jako współczesna opowieść o przekraczaniu własnych granic ugrzęzła w historycznym kostiumie i nie potrafiła się zeń wydostać. Ludzkie pozostały namiętności, słabości i ambicje, ale zderzone z abstrakcyjnymi dziś konsekwencjami społeczeństwa klasowego zdały się tylko pięknym teatralnym obrazem. A moralność? Chciałoby się wierzyć, że w dzisiejszym świecie ma ona jeszcze dla większości z nas znaczenie. Ale to także piękne złudzenie.

Tekst Marek Zajdler, fot. Aliaksandr Valodzin/East News