Nasz teatr logo

Dosmucaczka z głębi serca - "Kalina" w Teatrze Rampa, recenzja

- Monodram musi poruszać, wychodzić z serca – tymi słowy Anna Mierzwa zapowiadała premierę spektaklu „Kalina” w Teatrze Rampa. A że polska Marilyn Monroe towarzyszyła jej od dziecka, gdy zarażona Kaliną przez mamę namiętnie słuchała jej piosenek, nie było wątpliwości co do silnej emocjonalnej więzi z bohaterką. Później o Jędrusik pisała pracę magisterską, a zwieńczeniem tej fascynacji było przeznaczenie stypendium Młoda Polska na wyprodukowanie monodramu, którego premiera odbyła się jeszcze w 2016 roku w Teatrze Nowym w Poznaniu. Po przenosinach do stołecznej Rampy Anna Mierzwa odkurzyła projekt pod reżyserskim okiem Agaty Biziuk-Brajczewskiej i zaprezentowała go warszawskiej publiczności.
   Z postacią Kaliny Jędrusik mierzyła się nieco wcześniej na deskach Teatru Polonia Katarzyna Figura, mająca do tego prawo tym bardziej, że podobnie jak jej protagonistka postrzegana była przez wiele lat swojej aktorskiej kariery przez pryzmat cielesności i seksapilu. Ale to Anna Mierzwa oddała „Kalinie” duszę – nie tylko łudzącym fizycznym podobieństwem, ale równie jedwabnym głosem i satyryczno-nostalgiczną opowieścią o życiu niepokornej, zaszufladkowanej i nieprzystającej do swych czasów artystki. Artystki wyzwolonej, bezpruderyjnej, temperamentnej i bezsprzecznie utalentowanej, a jednak niespełnionej i u kresu kariery wyraźnie zgorzkniałej. Do dziś bez odpowiedzi zostają pytania na ile Kalina Jędrusik była sobą, a na ile wytworem własnej, czy może wymyślonej przez Stanisława Dygata kreacji polskiej seksbomby i obyczajowej skandalistki. Kreacji, na której zbudowała popularność i z której wyzwolić się nie było sposobu. Anna Mierzwa nie próbuje szukać drugiego dna, opowiada o swojej Kalinie, choć tekst Magdaleny Zaniewskiej stylizowany w dużej mierze na szokujący, cięty język bohaterki spektaklu, chcąc nie chcąc, jest trochę zbiorem znanych anegdot, czy wydarzeń, które odcisnęły piętno na jej karierze i życiu osobistym. W tę familiarność wpisuje się także scenografia Justyny Przybylskiej, która zaprasza nas do salonu, czy raczej buduaru artystki ozdobionego czerwonym szezlongiem, niedużą komodą i wiszącymi na ścianie lustrami, w których przeglądać się będzie wiele wcieleń Kaliny Jędrusik.
   Spektakl rozpoczyna „Bo we mnie jest seks” kokieteryjnie wyśpiewany kocim głosem przez Annę Mierzwę. Aktorka w cielistej halce puszcza oko, uwodzi i zaprasza widzów do spotkania z najsłynniejszą prowokatorką PRL-u. Kolejne utwory przeplatane są aktorskimi wstawkami, niekiedy z towarzyszeniem wizualizacji z dawno minionej epoki. Pojawi się więc towarzysz Wiesław znany ze swej niechęci do artystki, która słynnym krzyżykiem w głębokim dekolcie równie głęboko uraziła polski socjalizm. Wspaniale wybrzmi podbity organowym brzmieniem utwór „Uwiedź mnie” stylizowany z przymrużeniem oka na rozmowę Gomułki z Jędrusik, czy wykonany z werwą „Romeo, czy jesteś na dole”, w którym obraz balkonu z Werony w dość brutalny sposób skonfrontowany został z żoliborskim balkonem willi Dygatów podlegającym stałej obserwacji i niewybrednym komentarzom publiki z kolejki do mięsnego naprzeciwko. Największej zmianie aranżacyjnej poddany został utwór „Smutna byłam” wyrapowany ze swadą i perfekcyjną dykcją przy akompaniamencie wstawek a la niemenowskich organów - dość mocno wybijał się z całokształtu, ale pozwolił też uniknąć muzycznej sztampy charakterystycznych dla Jędrusik refleksyjno-romantyczno-filozoficzno-sentymentalno-dramatycznych piosenek. Zmysłowy głos Anny Mierzwy pięknie wybrzmiał w poetyckim „Nie pamiętam”, by za chwilę skonfrontować się z szalonym rytmem „Ja się boję sama spać” i drapieżnie wyśpiewanym wzbogaconym o wokalizy „Tadziem”. Wraz z muzyczną podróżą towarzyszymy Kalinie w jej życiowych dramatach – utracie dziecka, a w konsekwencji szansy na macierzyństwo (choć przyjaciele pary twierdzili, że ta przejmująca historia mogła zostać jedynie wymyślona, by uciszyć nieustanne pytania o brak potomstwa) oraz kolejnym zawale i „seksualnej emeryturze” Stanisława Dygata, po której Jędrusik wolała „być niemoralna, niż idiotycznie nieszczęśliwa”. Choć raptem pięciu poważnych kochanków przy pełnej akceptacji męża nie jest znowu tak strasznie gorszącą liczbą. Szacunek dla Anny-Kaliny za wyśpiewanie tej historii podczas konsumpcji parówek, nawet jeśli ów żart był grubymi nićmi szyty.
   Zakazy telewizyjne, wycinanie scen filmowych z udziałem Jędrusik, coraz rzadsze role i szerzące się plotki – to wszystko cena, którą aktorka zapłaciła za odwagę wyróżniania się i bycia niezależną. O tym opowiada druga, ciekawsza część spektaklu, w której legenda Kaliny jako produktu masowej wyobraźni skonfrontowana zostaje z aktorskim niespełnieniem, poczuciem dojmującej krzywdy i nieuchronnym odchodzeniem artystki w sferę zawodowego niebytu. Gdy beztroska i efekciarstwo szalonych młodych lat zastąpione zostaje refleksją Anny-Kaliny nad ukształtowanym wizerunkiem wampa i całkowitą niemożnością wyrwania się ze świadomie-nieświadomie ustalonych czy narzuconych ram. Gdy jednym z najważniejszych momentów kariery staje się koncert dla niewidomych, którzy rozkoszują się muzyką i wrażliwością Jędrusik w oderwaniu od jej fizyczności. Ze sceny płynie dopełnione gitarowym riffem dramatyczne „S.O.S.” wyśpiewane z ciasnej telewizyjnej szafki, marszowe „Z kim tak Ci będzie źle jak ze mną” i kołysankowo-liryczne „Jak zatrzymać tę chwilę”. Wyróżnia się rewelacyjnie zaaranżowany "La valse du mal", w którym basowo wybijanemu rytmowi towarzyszą niemal kościelne organy, aby w końcówce eksplodować feerią dźwięków i przejmującą gitarową solówką. Rosnącą dramaturgię utworu wspaniale podbił głos Anny Mierzwy, by za chwilę odpłynąć ponownie w nostalgiczne tony „Zmierzchu”. Zmierzchu kariery i dramatycznej próby dotrzymania kroku własnemu, wypracowanemu przez lata emploi, statusowi gwiazdy. Smutnie wybrzmiewa przywołany ze sceny obraz starającej się powstrzymać upływ czasu Marleny Dietrich, podciągającej przed występem skórę szpilkami wbijanymi w głowę. Pełen rozczarowania jest głos Mierzwy-Jędrusik, która wie, że wybiła się ponad przeciętność, ale zawodowo mogła osiągnąć znacznie więcej. Niestety przebojowością i seksualną otwartością nie trafiła w swoje czasy, uwięziona w kostiumie skandalistki nigdy nie zdołała się zeń wydostać. „Gdybym miała się narodzić się w tych samych czasach, gdybym miała przeżywać to samo, co przeżywałam przez te lat trzydzieści, nie chciałabym być już aktorką i brać się za bary z tym ciemnogrodem” – opowiadała w telewizyjnym wywiadzie Kalina Jędrusik. A przecież artysta ma prawo wyrażać siebie – ostatni utwór, wyśpiewany początkowo a capella „Ja nie chcę spać” jest swoistym pożegnaniem i uznaniem dla wspaniałej śpiewającej aktorki, której talentu należycie nie doceniono. Stojąc w długiej sukni Anna-Kalina staje się po prostu Anną i wraz z pojawieniem się muzycznej frazy Krzysztofa Komedy daje się ponieść tekstowi, żywiołowi śpiewu, emanacji twórczej radości i fantazji w znakomitej wokalizie. Pozwala sobie na tę nieskrępowaną swobodę wyrazu, którego odmówiono jej bohaterce.
   Anna Mierzwa zmierzyła się z legendą – swym wokalnym talentem, cudowną barwą głosu, komediowym zacięciem i wielobarwnością interpretacji wydobyła z „Kaliny” kaskadę emocji, która rozpłynęła się po scenie w intymnych monologach oraz odświeżonych znakomitych aranżach Krzysztofa „Wiki” Nowikowa. Ukłony należą się także towarzyszącym jej instrumentalistom: Przemysławowi Śledziowi, Stanisławowi Pawlakowi, Wojtkowi Berganderowi i Jarkowi Korzonkowi, którzy w ilustracje muzyczne włożyli współczesną energię i oryginalne brzmienie nierzeczywistych, ulotnych szlagierów Kaliny Jędrusik. Sceniczny portret niezwykłej kobiety i wspaniałej artystki wydał mi się ostatecznie dojmująco smutny, niczym obraz kolorowego ptaka, któremu podcięto skrzydła. Może jednak jest on najbliższy prawdzie, w końcu Starsi Panowie nazywali Kalinę „etatową dosmucaczką”. Jej losy pokrętnie splotły się ze sztuką, której poblask w interpretacji Anny Mierzwy jaśnieje teraz w teatrze na Targówku.

Tekst Marek Zajdler