Geniusz Szekspira - "Historia Henryka IV" w Teatrze Polskim w Warszawie, recenzja
„Shakespeare jest jak świat albo życie. Każda epoka znajduje w nim to, czego sama szuka i co sama chce zobaczyć” – pisał w eseju „Królowie” najpierwszy znawca Szekspira Jan Kott. Co zatem możemy odnaleźć w wystawionym na scenie Teatru Polskiego w Warszawie monumentalnym spektaklu „Historie Henryka IV”? Z pewnością doszukamy się tu odniesień do otaczającej nas rzeczywistości – angielska wojna domowa rządzi się tymi samymi prawami, co każdy konflikt zbrojny: słabi i nieporadni służą za mięso armatnie, bogaci zdążą się wyk(u)pić i uciec od obowiązku, jednostki będą decydować o być lub nie być tysięcy, choć w średniowieczu dowódcy stawali przynajmniej na czele wojsk, a nie kryli po atomowych schronach. Ujrzymy bezwzględną walkę o władzę, spierające się interesy politycznych frakcji i ludzką mądrość uwięzioną u Szekspira w opasłym ciele sir Falstaffa, która kpi, drwi i za nic ma wielkie sprawy tego świata wybierając krotochwilne uciechy. Najcenniejsze jednak, że wszelkie sprzężenia teatralnego widowiska z naszą rzeczywistością wynikają w Teatrze Polskim z samego uniwersalizmu szekspirowskiego tekstu, poszanowania klasyki i oddania jej w epickiej scenerii bez skrótów i uwspółcześniających przeinaczeń.
Zasługa to dyrektora Andrzeja Seweryna, który za jeden z obowiązków sceny przy Karasia uważa inscenizacje w duchu teatru Wyspiańskiego oraz francuskiego reżysera Ivana Alexandre’a, który operowe doświadczenia gargantuicznych wystawień z jednoczesnym poszanowaniem formy udanie przenosi na klasykę dramatu. Ma to jednak swą cenę – trzyipółgodzinne przedstawienie wymaga od widza skupienia, zaakceptowania staromodnie mówiących na wprost aktorów oraz poddania się rytmowi szekspirowskiego wiersza, zanużenia w nim i wejścia w opowieść. W sukurs przychodzi błyskotliwe, nowoczesne, ale uważne na frazę i melodię języka tłumaczenie Piotra Kamińskiego powodujące, że słowa gładko płyną ze sceny i nawet we wzniosłych monologach nie dają poczucia sztuczności. Ja dałem się im porwać i popłynąłem w coraz większy zachwyt nad „Historią Henryka IV”, nad czystą esencją Mistrza ze Stratford.
Historia, jak to w całym cyklu szekspirowskich „Kronik”, jest niekończącym się wężem zjadającym własny ogon, inicjowanym przez jednostki ciągiem powtarzających się wydarzeń, które popychają świat do przodu i wracają do punktu wyjścia. Król Henryk IV stoi w obliczu buntu. Buntu tych, których nie tak dawno wykorzystał, by pomogli mu obalić poprzedniego władcę i objąć tron, a dziś zniesmaczeni apetytem króla na władzę, odsunięci na boczny tron, zwracają się przeciw niemu. Na ich czele stoi sprzymierzony ze Szkotami i Walijczykami zapalczywy młodzian lord Henryk Percy, zwany Hotspur, wspierany przez swego ojca hrabiego Northumberlandu i wuja, hrabiego Worcester. Król chciałby liczyć na pomoc swego syna, księcia Henryka, ale ten woli tymczasem rozrabiać na gościńcach i przesiadywać w szynkach czy lupanarach ze swą kompaniją, w której prym wiedzie sir John Falstaff – tchórz, pijaczyna i utracjusz o gołębim sercu, dosadnym języku i wiecznie pustej sakiewce. Zmierzający do krwawego finału polityczny spór miesza się z krotochwilą i cynicznie trzeźwym osądem Falstaffa, by znaleźć ujście na polu bitwy pod Shrewsbury.
Tak naprawdę to jednak nie treść, a wspaniały dwudziestoosobowy zespół aktorski (grający, co warte podkreślenia, bez pomocy mikroportów) stanowi o wielkości przedstawienia w Teatrze Polskim.
Andrzej Seweryn w roli króla Henryka IV emanuje mocą i królewskim majestatem. Porusza się energicznie niesiony emocjami, a jednocześnie sztywno, niczym figura na wojennej szachownicy. Zastyga w dramatycznych pozach, najbardziej szekspirowski w uniesieniach i wypowiadający swą wolę nie znoszącym sprzeciwu twardym głosem z mistrzowską dykcją. Rozpoczyna spektakl krocząc w cierniowej koronie po jaśniejącym krzyżu - planuje odkupienie win podróżą do Ziemi Świętej, gdy docierają doń wieści o buncie. A bunt przeciwko władzy królewskiej, przeciwko Bożemu pomazańcowi musi zostać ukarany. I spłynąć krwią rebeliantów. Nagle deptanie krzyża i boskich przykazań nabiera zupełnie nowych sensów. Ostatecznie stać go będzie jeszcze na okazanie królewskiej łaski, ale jej odrzucenie zmusi władcę do brutalnej rozprawy ze spiskowcami. Seweryn z wielką wprawą operuje szekspirowską frazą, subtelnie rysując okrucieństwo brzemienia korony i cynizm żądzy władzy.
W jego głównego oponenta, porywczego Hotspura, wcielił się rewelacyjnie Modest Ruciński. Aktor, który ostatnimi śpiewającymi rolami trochę uśpił mą czujność, zabłysnął na dramatycznej scenie tym silniej. Roznoszony wewnętrzną energią miotał się niczym wilk zamknięty w klatce, dając jej upust przy bokserskiej gruszce czy zapasach z Douglasem. Jawił się jako młody heros, który samą tylko brawurą jest w stanie obalać trony. Chrapliwym głosem zagrzewał do walki, impulsywny w bitewnym szale, w każdej przeszkodzie odnajdował światło nadziei, które rozjaśniało gorejącym błyskiem zapalczywy wzrok aktora. Ale pokazał też na mgnienie oka inną, zakochaną, trochę zagubioną i dręczoną wyrzutami sumienia twarz męża, który poświęcając się wojaczce zaniedbał żonę. Wspólna scena z Hanną Skargą obok gimnastycznego kozła tchnęła w ten bardzo męski spektakl odrobinę romantyzmu.
Marnotrawnego syna władcy zagrał Paweł Krucz, aktor trochę nieprzenikniony, jakby skrywający się pod maską różnorodności, z której nieskończonego zasobu czerpie na potrzeby niuansów roli. Nawet jako hulający w karczmach młodzik ma w sobie cień książęcego majestatu, z błąkającym się w kącikach ust ironicznym uśmiechem celnie i dosadnie punktuje towarzyszy swawoli nie cofając się jednak przed żadną uciechą. Młodość musi się wyszumieć. Do czasu. Monolog „przemiany” Krucza nie tonie w zbędnych uniesieniach, jest raczej pokazem siły, hartu ducha i stanowczości ojcu, który zwątpił w syna. I choć płynąca z sympatii kpina nie schodzi z książęcych ust w relacjach z rubasznym Jasiem, to nie mamy wątpliwości, że w młodym Henryku rośnie szlachetność i duma przyszłego króla Anglii.
Rzadko porywam się na słowo kreacja, ale tym razem nie da się inaczej. Ledwie kilka dni temu miesięcznik „Teatr” wręczał swe nagrody, a ja już dziś wręczyłbym ją za obecny sezon Szymonowi Kuśmidrowi za wykreowanie Falstaffa. Gdyby ktokolwiek chciał powtórzyć za Jerzym Hoffmanem kręcenie sienkiewiczowskiej trylogii, to Zagłoba, którego sir John Falstaff był pierwowzorem, jest już obsadzony. Kuśmider z rumianym licem i naturalnym wdziękiem bawi się rolą szekspirowskiego błazna, szukając swych kolan pod ogromnym brzuszyskiem i tubalnym głosem perorując samochwalcze peany. Gra ciałem, kostiumem, mimiką, gestem i słowem – oddaje całym sobą komediowość frazy Szekspira, wyolbrzymiając swe zasługi, ukrywając tchórzostwo za fasadą absurdalnych opowieści, mami, obraża, drwi i żartuje, jakby postać Jasia stworzona została specjalnie dla niego. Wspina się na wyżyny komizmu monologując o rabunkowej napaści i wspólnie z Pawłem Kruczem pojedynkując na domniemaną królewską przemowę do syna, gdy książę w swej replice zmiesza go okrutnie z błotem. A przecież nie samymi heheszkami Falstaff stoi. To on ma być głosem rozsądku przeciętnego człowieka, przeciwwagą dla patetycznych słów padających z ust rządzących – nie dziwi więc, że drwi z pojęcia honoru i śmierci dla idei przemawiając do uwierającej go chwilę wcześniej w zadek czaszki, kpiąc przy okazji także z Hamleta. Komediowy geniusz Mistrza ze Stratfordu wykorzystany do opowiedzenia poważnej historii znalazł ucieleśnienie w genialnej fanfaronadzie Szymona Kuśmidra.
A przecież poza czwórką głównych bohaterów mamy też mniejsze, równie wyraziste i godne zapamiętania popisy aktorskie. Tomasz Błasiak jest uosobieniem dumnego szkockiego wojownika Douglasa, podobnie jak Adam Biedrzycki trzymającego się kurczowo raz powziętych decyzji, koniunkturalnego hrabiego Worcester. Trudny do rozpoznania Sławomir Grzymkowski budzi skojarzenia z „Czasem Apokalipsy” jako mroczny, parający się magią walijski przywódca Glendower – wzbudza też salwy śmiechu, gdy napadnięty przez zgraję Falstaffa utyskuje na kondycję polskiego teatru parafrazując przy okazji „Seksmisję”. Wigor młodzieńczej radości wprowadza na scenę Ignacy Liss w roli Neda Poinsa. Dominik Łoś wspaniale ograł zagubiony przez widza portfel, a ja do dziś zastanawiam się, czy było to planowane, czy tak perfekcyjnie wplecione w kontekst. Zlękniony Michał Kurek jako Mortimer zdaje się być jedynie przypadkowo zaplątany w sieć politycznych intryg. I choć, jak wspomniałem, jest to sztuka głównie męska, to obok walczącej o uwagę małżonka Hanny Skargi pojawiła się zalotna, obrotna i nie hamująca języka oberżystka Katarzyny Strączek oraz ukryta po czapką Peto i zbroją księcia Jana Dorota Bzdyla.
Scenicznego widowiska nie byłoby bez monumentalnej scenografii Antoine’a Fontaine’a, który wykorzystał obrotową scenę Teatru Polskiego umieszczając tam pokryte piaskiem pole bitwy, dwie mobilne dwukondygacyjne wieże, podesty, siłownię Hotspura, zakamarki, ukryte schody, do których ciągłej transformacji potrzeba było siły i uwagi aż sześciu osób technicznej obsługi. Na piętrze gospody „Pod Głową Dzika” umiejscowiono multiperkusję Leszka Lorenta, której rytmy podbijały patos scen i oddały w pełni chaos bitewnego zgiełku. I choć na teatralnym plakacie Henrykowie dzierżą zaostrzone piki, to sceniczne pojedynki przypominały bardziej walki Małego Johna z Robin Hooda – długie drągi wydające metaliczne odgłosy uderzeń robiły wrażenie. Podobnie jak świecące jarzeniowym światłem parasole, zmieniające się w ogromne oczy wyimaginowanego potwora – rekwizyty, które z czasów Henryka przeniosły nas trochę w klimat „Łowcy androidów”, a mimo to nie wybiły z rytmu przedstawienia. Na uwagę zwracają też kostiumy Doroty Kołodyńskiej nawiązujące kryzą do kostiumu z epoki, ale skórzanym, stylizowanym strojem uciekające bardziej w sferę popularnych filmów z kręgu fantastyki – ja zobaczyłem tu nieco piaszczystej Diuny i szalonego Mad Maxa.
„Historia Henryka IV” olśniewa i zachwyca. Bogactwem formy, mistrzowskim aktorstwem, geniuszem tekstu i wizualnym przepychem. Klasyka lśni w Teatrze Polskim w Warszawie i nawet potencjalna utrata portfela warta jest poświęcenia czasu i uwagi dla obejrzenia kolejnej wybitnej inscenizacji Ivana Alexandre’a. Parafrazując tekst spektaklu: „święto jest dlatego świętem, że nie zdarza się każdego dnia”, wizyta na Karasia była prawdziwą ucztą i świętem teatru.
Tekst Marek Zajdler, fot. Anita Walczewska/East News, Jacek Domiński/Reporter