Nasz teatr logo

Triumf swołoczy - "Koniec czerwonego człowieka" w Och-Teatrze, recenzja

Na początku było słowo. A konkretnie zbiór reportaży białoruskiej noblistki Swietłany Aleksijewicz „Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka”, w których portretuje ona Rosję po upadku ZSRR. Potem przyszła oparta na fragmentach książki sztuka słowackiego dramaturga Daniela Majlinga, którą praski teatr Divadlo v Dlouhe wystawił w duchu groteski ledwie tydzień po ataku Rosji na Ukrainę w 2022 roku. Teraz po ten sam temat, ale już całkiem na serio, sięgnęła Krystyna Janda i wystawiła „Koniec czerwonego człowieka” w Och-Teatrze. I mocno nim wstrząsnęła.
   Zaczynamy rodzinnie niemal jak u Czechowa, do którego barwnej galerii bohaterów nawiązuje spektakl. W eleganckim rosyjskim domu gdzieś nad Wołgą zwisające smętnie flagi z sierpem i młotem okalają dwuskrzydłowe przeszklone drzwi. Scenografka Zuzanna Markiewicz zadbała o tapetę w kwiaty, wzorzyste dywany, makaty, obrazy w złoconych ramach i popiersie Lenina dumnie spoglądające na zastawiony stół. Brakuje chyba tylko samowaru. Jest rok 1989, czas pierestrojki Gorbaczowa, a dom szykuje się na urodzinowe przyjęcie głowy rodziny – generała-majora Aleksiejewa. 
   Pierwsze skrzypce gra w nim, przynajmniej do czasu pojawienia się gospodarza, Maria Iwanowna (rewelacyjna Dorota Nowakowska), mająca wszystko na głowie, wiecznie utyskująca i rozstawiająca domowników po kątach radziecka herod-baba, wyfiokowana, władcza, za którą czuć niemal ciągnący się zapach „Czerwonej Moskwy”. Przyzwyczajona do społecznego statusu święcie wierzy w wielkość narodu rosyjskiego i jego nieprzemijającą imperialną chwałę, gloryfikuje rodzimą sztukę, literaturę, muzykę, a wszystko co obce, zwłaszcza niemieckie czy amerykańskie, jest zepsute do szpiku kości, marne i niewarte splunięcia. To babcia wkłada też do głowy wnuka Igora (spora rola młodych wiekiem Szymona Szczęsnego i dublującego go Bartosza Łućko) patriotyczne sny o potędze Matuli Rossiji, karmi opowieściami o heroicznych czynach żołnierzy Armii Czerwonej, przez co główną zabawą chłopca staje się udawanie umierania dla ojczyzny. Wszystko do czasu. Matka Igora, Wiera (Agnieszka Warchulska) jest młodszą kopią własnej rodzicielki, krzyczącą i ustawiającą do pionu męża Borysa (Przemysław Sadowski). Dopiero rodzinna tragedia odwróci role, a załamany Borys zostanie jedynym w domu przeciwnikiem starego porządku i orędownikiem demokratycznych zmian. Młodsza siostra Wiery, panna Irina (Grażyna Sobocińska) staje przed trudnym wyborem narzeczonego. Jednego już ma, Siergieja (Łukasz Garlicki ze stylową zaczeską), chłopaka prostego, ale obrotnego. Widać w nim poblask Łopachina, gdy dorobiwszy się na handlu i spekulacjach staje się pożyczkodawcą swych niedoszłych teściów. Pomiata jednak stale ludźmi, a ruble stają się dlań jedyną wartością. Drugim kandydatem jest romantycznie usposobiony młody żołnierz Paweł (Mateusz Rzeźniczak), któremu upadek ZSRR otwiera szersze horyzonty z czego skwapliwie skorzysta. Wybór Wiery jest nietrafiony, dziewczęca naiwność wykorzystana, pozostaje pustka. W rogu na kanapie przesiaduje sterany życiem na Syberii wuj Grigorij Iwanowicz (Stanisław Brejdygant) – zniszczony przez własny kraj może już tylko rozwiązywać krzyżówki otulony ciepłym kocem. Wspaniały aktorski duet stworzyli Krzysztof Ogłoza i Lidia Sadowa jako Jurij i Lena, małżeństwo służących pomagające Aleksiejewom w utrzymaniu domostwa. Obłąkana wizją z dzieciństwa Lena porzuca męża i dzieci dla mężczyzny ze snów, którego odnalazła w zdegenerowanym mordercy (Piotr Łukawski) zamkniętym w więzieniu na północy. Jej szaleństwo i całkowita obojętność wobec męża stają w kontrze wobec desperacji Jurija, który gotów jej stopy całować i służyć za podnóżek, a nawet merdać ogonem za wszelkie przejawy nieistniejącego życia intymnego. Dwa oblicza chorobliwej miłości nie zdołają jednak się spotkać. Happy endu być nie może. 
   Ta barwna rodzina hałasuje, dyskutuje, spiera się i śmieje, ale milknie jak z bicza strzelił, gdy pojawia się on – generał-major Aleksiejew z nieodłączną butelką wódki. Apodyktyczna głowa rodziny nie znosi sprzeciwu, wzbudza strach i przerażenie – jego przeszłość tonie we krwi Niemców, a potem Rosjan, z którymi ktoś musiał zrobić porządek. Skurcze w dłoni wciąż dają znać o setkach, tysiącach rozstrzeliwanych dzień w dzień. Ponieważ tak było trzeba, bo tak kazali. Grzegorz Warchoł zagrał wybitnie, emanuje niewypowiedzianą grozą podbijaną niemal grobową ciszą współdomowników. Ucina śmiechy, jednym spojrzeniem gasi urodzinowe przyjęcie, a szacunek żywi już tylko do munduru i brutalnej siły. Chrapliwym, przepitym głosem miesza z błotem zarówno radzieckie, jak i noworosyjskie ideały, kpi i drwi, ukształtowany mroczną przeszłością jest wcieleniem czarta, który wszystkie problemy świata rozwiązałby jednym pociągnięciem za spust.
   „Koniec czerwonego człowieka” analizuje stan rosyjskiej duszy na przestrzeni czternastu lat, lat bolesnych i pełnych rozgoryczenia po rozpadzie ZSRR, w dobie upadku gospodarczego i niespodziewanej wolności, z którą nie wiadomo co począć. Wolności, którą we władanie biorą silniejsi – oligarchowie, mafie, spekulanci i cinkciarze. Wolności, której wychowani w duchu marksizmu, a wcześniej przez wieki ciemiężeni carskim obcasem Rosjanie nie rozumieją i nie potrzebują. Bo Ruski musi mieć pana. Tymczasem ich ojczyzna zmienia się z supermocarstwa w supermarket. Rozczarowanie rzeczywistością i tęsknota za dawną, silną Rosją to żyzne pole dla państwowej propagandy podsycanej przez nowych-starych panów pokroju generała-majora Aleksiejewa. Homo sovieticus wciąż żyje i ma się dobrze, a kształtowany przez stulecia służalczy i bogoojczyźniany umysł nie potrafi już funkcjonować inaczej. 
   „Chciałabym, by ten spektakl był przestrogą, ostrzeżeniem, przypomnieniem” – mówi Krystyna Janda. Ostrzeżeniem przed tym, co szkodliwie pojmowany patriotyzm i nacjonalistyczne pranie mózgu może zrobić zwłaszcza z młodymi ludźmi. I nie tylko nad Wołgą czy za Bugiem, ale też nad Wisłą, czy Sekwaną. Ostatnia mocna scena jest zapowiedzią wojny, powrotem radzieckich demonów, które ramię w ramię z bezwzględnymi nowymi Rosjanami ruszają odzyskać swą mocarstwowość. Supremacją brutalnej siły, triumfem swołoczy, bez względu na cenę, na ofiary, w imię hasła „albo my, albo oni”. Świetnie zagrany, brutalnie prawdziwy spektakl w Och-Teatrze wstrząsa, ale nam Polakom jedynie odświeża pamięć o znanej przeszłości. „Koniec czerwonego człowieka” powinien być zagrany w Berlinie, Paryżu, nawet Waszyngtonie, bo tam zdaje się pamięć szwankuje, a świadomość błądzi w oparach baletu i dawnej rosyjskiej literatury. Tej rosyjskiej twarzy już nie ma.

Tekst Marek Zajdler, fot. Dawid Wolski/East News