Nasz teatr logo

Pod czarnym workiem - "Przełamując fale" w Teatrze Powszechnym w Warszawie, recenzja

Warszawski Teatr Powszechny sięga ostatnio po adaptacje głośnych, choć nie zawsze łatwych obrazów filmowych. Po bardzo udanym „Co gryzie Gilberta Grape’a” wzięto na tapet „Przełamując fale” Larsa von Triera według opracowania scenicznego Vivian Nielsen. Reżyserię spektaklu powierzono debiutującej w profesjonalnym teatrze Ewie Platt, która w ubiegłym sezonie zaprezentowała mocnych „Zbombardowanych” Sarah Kane w Collegium Nobilium. Młoda reżyserka nie zmieniła tonu i w podobnie brutalistycznym, odpychającym wręcz świetle zaprezentowała adaptację filmu duńskiego twórcy. Nie czytałem skryptu Nielsen, trudno jest więc stwierdzić, czyim dziełem są zmiany w tym kierunku, ale w efekcie powstało znacznie bardziej odrażające, miejscami drastyczne i dojmująco realistyczne przedstawienie pozbawione tego, co było motorem i motywem działań ekranowych bohaterów – miłości. 
   Historia zaczyna się podobnie – ślubem upośledzonej umysłowo Bess (Klara Bielawka) z „obcym”, pracownikiem platformy wiertniczej Janem (Arkadiusz Brykalski). Ale o żadnym uczuciu pomiędzy tą dwójką nie ma mowy – rozmawiająca z Bogiem, rozedrgana i niespełna rozumu Bess sprawia wrażenie chorobliwie, a może nawet maniakalnie uzależnionej od Jana. Ten zaś jest w sztuce psychopatycznym, obleśnym gościem, który mając w życiu setkę kobiet bierze kolejną, bo będzie łatwa i posłuszna. Fascynacja Bess swym mężczyzną zdaje się wynikać bardziej z mentalnej ułomności, niż z porywów serca. Seks i cielesne obcowanie staje się niemal jedynym obszarem zainteresowań tej dwójki. A że na scenie non stop przebywa piątka aktorów, to w swych harcach mają nieustannych obserwatorów i komentatorów (nawet poprzez wybijanie posuwisto-zwrotnego rytmu łapką na muchy). Niedługo po ślubie Jan powraca do pracy na morzu, a Bess prosi w modlitwach o jego rychły powrót, najlepiej na stałe. Jej życzenie zostaje pokrętnie spełnione, gdy mąż ulega wypadkowi, choć w sztuce ów wypadek nie do końca jest dziełem przypadku. Sparaliżowany Jan trafia pod wątpliwą opiekę uśmiechającego się z pobłażaniem dręczyciela doktora Richardsona (Grzegorz Falkowski), a scena karmienia jogurtem spokojnie może trafić do panteonu obrzydliwości a la von Trier, gdzieś obok spastykowania z „Idiotów” a narodzin antychrysta w „Królestwie”. Podobnie szydzić on będzie z Bess, której upokorzenie sprawi doktorowi perwersyjną przyjemność. Dobrym duchem Bess jest jej opiekuńcza bratowa Dodo (Natalia Lange), choć płynące słowa otuchy mieszają się z przyganą i zimnym, nieczułym spojrzeniem nieszczęśliwej kobiety, która sama przeszła zbyt wiele. Zagubiona, stłamszona doświadczeniami Dodo nie jest w stanie powstrzymać emocjonalnego szantażu Jana, który prosi żonę, by sypiała z innymi mężczyznami i raczyła go opowieściami, co poprawić ma jego stan zdrowia. Filmowa Bess poświęcała się dla męża w imię czystej miłości połączonej z naiwną wiarą w sprawczą moc Boga, teatralna Bess ufa już tylko okrutnemu Stwórcy drzemiącemu w jej chorym umyśle i składa z siebie ofiarę w imię perwersyjnej żądzy dewianta. Gdy Jan ozdrowieje zabierze rzeczy i ruszy dalej bez oglądania się za siebie, jakby Bess nigdy nie istniała. Podsumowaniem będzie okrutna bajka-przypowiastka wygłoszona przez sceniczne wcielenie wszelkiego Zła (Mateusz Łasowski), z dziecięcą niewinnością malującego gliną na posadzce.
   Brutalizm sztuki uwydatnia celowo obskurna scenografia Roberta Rumasa – świat upadł wraz z człowiekiem, a to co zostało jest odpychające, brudne i ohydnie kloaczne. Paskudna toaleta, przeciekający zlew, kanapa i posklejane taśmą kartony imitujące dywan, a za nimi przezroczysta, złożona z kwadratów usyfiona ściana, okno na równie obrzydliwe zewnętrze. Jedynym kolorowym obrazem, w który niczym w ekrany smartfonów tępo wpatrują się czasem bohaterowie są wyświetlane na starym telewizorze kreskówki z czeskim „Krecikiem” na czele. Na podłodze walają się rozsypane paluszki, które bohaterowie z przyjemnością zajadają prosto z posadzki, co od razu przypomniało mi rozrzuconą na ziemi w morzu butelek wędlinę w „Zbombardowanych”. Całości obrazu dopełniają niewidoczne, ale słyszalne niemal muchy przeganiane przez Falkowskiego oraz niespokojna muzyka Kamila Białaszka. 
   „Przełamując fale” pozbawione miłości, współczucia, empatii i płynącej z nich nadziei wydobywa na wierzch najgorsze ludzkie cechy: skrajny egoizm, bezwzględność i okrucieństwo, radość z pastwienia się nad bezbronnymi. Sceniczne zezwierzęcenie, obojętność i marazm w połączeniu z psychicznym wykolejeniem postaci i porażającym realizmem czynią sztukę bliską przekroczeniu emocjonalnych granic widza. Są tu też znakomicie gęste obrazy, jak choćby zbiorowy gwałt na Bess dojmująco przedstawiony przez Bielawkę i szalejącego w ekstazie Łasowskiego, czy upokarzające Jana zmiany pampersów z cielesną odwagą zagrane przez Brykalskiego. Aktorzy Powszechnego z oddaniem zwizualizowali reżyserską wizję Ewy Platt, choć mocno depresyjna to wizja. Człowieka upadłego, skupionego na sobie i dążącego do autodestrukcji. Pozbawionego uczuć, otępiałego, biernego, uległego, zderzającego się ze światem rządzonym przez brutalną siłę, manipulację i pierwotne instynkty. Czy ten fatalistyczny, drastyczny obraz przygnębiającej rzeczywistości ma być profetycznym ostrzeżeniem, czy konstatacją? Czy tam właśnie jako ludzkość zmierzamy, czy już w tym bagnie toniemy? 
   Wszystkim nam przydałoby się trochę światła, ale w Powszechnym go nie uświadczymy. Zniknęło pod czarnym workiem zarzuconym na głowę Bess. 

Tekst Marek Zajdler, fot. Magda Hueckel