Dotyk Absolutu - "Ojciec" w Teatrze Collegium Nobilium, recenzja
Agata Duda-Gracz w ramach dyplomu aktorskiego w Akademii Teatralnej w Warszawie przywróciła do życia spektakl inspirowany opowiadaniem Oskara Tauschinskiego, który wyreżyserowała jeszcze w 2010 roku w krakowskim Teatrze Słowackiego. Choć biorąc pod uwagę jego tematykę należałoby pewnie napisać – „Ojciec” zmartwychwstał. I to powstanie z grobu było jedną z najlepszych rzeczy, jaka mogła się przytrafić młodym adeptom sztuki aktorskiej, bowiem takiego dyplomu można im jedynie pozazdrościć.
Jeszcze przed wejściem do Sali im. Jana Kreczmara w skromne progi gdańskiego domostwa zaprasza nas Matka w zakrwawionej lnianej koszuli, zachęcając do odwiedzenia swego kuchennego królestwa i warsztatu rzeźbiarskiego męża, czyli tytułowego Ojca. Scena pożerająca pierwsze rzędy widowni jest mrocznym, geometrycznym założeniem, gdzie każdy przedmiot ma swoje miejsce i niemal każdy jest opisany. Słowa-tropy naprowadzają na strony świata, wizualizują niezwizualizowane, porządkują przestrzeń i budzą ciekawość. U góry „Bóg”, na dole „gówno”, pod stołem „śmierć”, na ścianach odniesienia do Biblii i przewrotne „no co?” (choć konia z rzędem temu kto znajdzie cytat ŁK 3:81). Agnieszka Rajda całkowicie zanurzona w roli nie daje się z niej wyrwać. Trajkocze wstydząc się nieco majestata gości, ale gość w dom, to Bóg w dom. Za chwilę spożywać będzie z mężem posiłek i utyskiwać na drożyznę, oporządzi chałupę, rozwiesi iluzoryczne pranie, znowu ponarzeka, a na koniec dnia da się wychędożyć jak na posłuszną żonę przystało. Aż w końcu zbrzuchaci. Norbert Panert w rzeźbiarskim uniesieniu bezustannie gestykuluje, szkicuje, kreśli w powietrzu i mamrocze zatopiony we własnym świecie. Szaleńcze natchnienie opuszcza go ledwie na krótkie chwile, by stanowczym „NIE” odpowiedzieć na wszelkie kierowane doń prośby i ponownie uciec w twórczy samoświat. W pracowni towarzyszy mu powykręcany niczym Quasimodo, garbaty Czeladnik. Stanisław Kawecki błyska żółtymi zębami, kornie zdejmuje czepiec wchodząc do chałupy, ale jest dla swego mistrza równie niewidoczny, jak dywagująca o rzepie żona. Może dlatego niedwuznaczne uwagi sugerują, że tych dwoje oddaje się uciechom życia za plecami pogrążonego w artystycznej ekstazie Ojca. Żmudna praca rzeźbiarzy nad kolejnymi zleceniami przyobleka ich codzienność w powtarzalne ruchy, gdzie jedyną zmienną są powstające figury, w których zastyga pokryty gliną Mikołaj Łukasiewicz oddający całym sobą sukcesy i porażki swego stwórcy. Plastyczność jego przeobrażeń i ruchów czyni zeń glinianą żywą materię poddawaną ciągłym zmianom w niezmiennej rzeczywistości pracowni. W geometrii wykreowanego mikroświata dominują utarte schematy, rytm życia wybijają uderzenia dłuta i młotka, postacie poruszają się po z góry wytyczonych ścieżkach niczym marionetki w odwiecznym boskim planie istnienia. Równie zrytmizowane i sekwencyjne są przyziemne odpryski codzienności – mechanicznie spożywane posiłki, groteskowe akty seksualne, a także sam poród, który kończy się tragiczną śmiercią Matki.
Życie płynie, lata mijają, a Ojciec niezmiennie tworzy zamknięty we własnym świecie. Ułomny Czeladnik nadal towarzyszy mistrzowi chędożąc okazyjnie jego młodą Córkę. Klementyna Lamort de Gail jest obrazem nieszczęścia a zarazem pogodzenia z losem. Przedwcześnie dorosła z rozmazaną szminką na ustach, zaniedbana emocjonalnie, samotna i wykorzystywana przejmuje obowiązki Matki, której wspomnienie w postaci zawodzącego widma w zakrwawionej koszulinie ciągle towarzyszy domownikom. Rodzinna trauma splata się ostatecznie ze spełnieniem marzenia Ojca - zamówieniem przez biskupa krucyfiksu do kościoła Najświętszej Maryi Panny. Oto artysta staje przed największym wyzwaniem – oddać cierpienie Ukrzyżowanego, wyrzeźbić śmierć, zmierzyć się z tą, która nadal krąży gdzieś blisko i nie daje o sobie zapomnieć. Sięgnięcie absolutu i wykonanie dzieła idealnego przekracza jednak jego możliwości. Ojciec w twórczym uniesieniu wykonuje kolejne rzeźby i niszczy je w zapamiętaniu, tak jak wszystko i wszystkich dokoła. Przełomem i inspiracją okazuje się widok Jura, prostego, pozbawionego rodziny, złudzeń i życiowego celu chłopaka zamiatającego ulice – w tej roli Jan Sałasiński, który zostaje modelem rzeźbiarza. Jedną z piękniejszych plastycznie scen spektaklu jest przyobleczenie Jura w postać ukrzyżowanego Chrystusa przez glinianego Mikołaja Łukasiewicza – on widział już wszystko, forma nadaje kształt żywemu ciału znając do perfekcji artystyczne wyobrażenia Ojca, być może nie tylko tego w pracowni. Agata Duda-Gracz z konsekwencją buduje narastający w muzyce, światłach i ruchu piękny wizualnie taniec ludzkich ciał, miesza sacrum z profanum zmierzając do nieuchronnego końca. Twórcza męka Ojca i niszczenie kolejnych rzeźb namacalnie bolą, krzyczą ze sceny, rozgoryczenie jałową pracą dopada Czeladnika, cierpi w niemym krzyku torturowana Glina, wyczerpany jest wielogodzinnym pozowaniem Jur. Absolutu nie sposób jednak dotknąć, Męki Pańskiej nie sposób oddać bez krańcowych doznań. I kiedy wydaje się, że w tej mrocznej chałupie rozbłyśnie iskierka nadziei i kwitnące uczucie młodych, chorobliwe ambicje Ojca raz jeszcze przesłonią obraz rzeczywistości domagając się ofiary. Skoro nie można oddać absolutu w martwej materii trzeba sięgnąć po żywą. Sztuka totalna wymaga poświęcenia. Jur pozwala się koronować cierniem, przybić do krzyża, a na końcu wbić dłuto w żebra. Dopiero wówczas w oszałamiającej kakofonii dźwięków, rozrywającego uszy misterium cierpienia, wśród odgłosu wbijanych gwoździ i drgawek rozdygotanych ciał przychodzi olśnienie. Za późno.
„Ojciec” z woli reżyser oparty jest na ekstremach, na czystej fizjologii zderzonej z mistyką, splata ludzkie miałkości i podłości z religijnymi uniesieniami, brutalny konkret z boską perfekcją. Pogoń za doskonałością, mierzenie się z własnymi ułomnościami i niebiańskim ideałem doprowadza bohatera do klęski, do zniszczenia wszystkiego co mu drogie, zaprzepaszczeniu talentu i życia, do piekła na Ziemi stworzonego w imię pychy i wygórowanych ambicji. Czy Bóg-Ojciec będzie miłościwy dla Ojca, który się zagubił? To nie jest łatwy, lekki i przyjemny teatr. Może budzić skrajne odczucia, zniesmaczyć, przytłoczyć i odrzucić. Ale równie dobrze głęboko poruszyć, zachwycić wizualnym pięknem, grą świateł Ceziego Studniaka, hipnotyzującą muzyką Łukasza Wójcika-Zawieruchy, a nade wszystko dojrzałą i wyśmienitą grą aktorską. Ruchome, zrytmizowane obrazy zapadają w pamięć, świadome wykorzystanie ciała jako budulca na obraz i podobieństwo Boga osiąga hipnotyczną moc średniowiecznego misterium, skrzekliwy głos Agnieszki Rajdy wyprasza z sali ogarniętej pasyjnym chaosem. Wyszedłem. Zachwycony.
Tekst i fot. Marek Zajdler