Znalezione nie kradzione - "Złodziej" w Teatrze Komedia, recenzja
Cezary Żak sztukę Erica Chappella „Złodziej” zna na wylot. Już dziesięć lat temu reżyserował ją jako spektakl impresaryjny obsadzając siebie w głównej roli. Tym razem zasiadł na dobre w reżyserskim stołku, przyjrzał się tekstowi w przekładzie Elżbiety Woźniak, skupił na wyeksponowaniu aktorów i pogłębieniu wzajemnych relacji bohaterów, by wystawić w Teatrze Komedia „Złodzieja” jakiego jeszcze nie było.
Czemu? O tym za chwilę. Na razie John i Trevor biegają po wnętrzu eleganckiego podmiejskiego domu, który najwyraźniej został splądrowany. Zniknęła porcelana, biżuteria i inne precjoza, a bezczelny złodziejaszek miał jeszcze czas zajadać się cukierkami w małżeńskim łożu. No nie, nie Johna i Trevora, to jednak tradycyjny angielski tekst z flegmą. Dwudziestolecie pożycia świętują bowiem John i Barbara - chwilowo zbyt pijana, by przejmować się włamaniem. Trevor i jego żona Jenny zaś to para najstarszych przyjaciół Johna, jeszcze z dawnych, szkolnych czasów. Wróciwszy nieco wcześniej z uroczystej kolacji zastają w domu delikatny rozgardiasz, a przyłapanemu złodziejowi wcale nie spieszy się z ucieczką…
Spektakl rozgrywa się w realistycznej i pieczołowicie oddającej angielski klimat scenografii Zuzanny Markiewicz, w której niepoślednią rolę odgrywa „Encyclopedia Britannica” i pewna badziewna figurka. Ozdobą są także kostiumy jej autorstwa czerpiące z najlepszych wzorów kryminałów Agathy Christie i Arthura Conana Doyle’a. Całości wykwintnego obrazu dopełnia niesforna jazzowa muzyka Krzysztofa Komedy. I już wiemy, że zawitaliśmy w nie byle jakie progi.
W tytułowej roli złodzieja, zapewne po raz pierwszy w inscenizacji tej sztuki, pojawia się kobieta. Bo niby czemu nie? Tym bardziej, że zamiast błyskotek bardziej interesują go, a raczej ją, tajemnice właścicieli, ich wzajemne relacje, małe oraz większe grzeszki. Tym bardziej, że znalezione nie kradzione. Kobiety – tu truizm - mają daleko większą wrażliwość, powiedzmy szczerze – są bardziej wścibskie i ciekawskie, co tym bardziej uzasadnia wybór reżysera. A wybór ten padł na pełną wigoru Dorotę Stalińską, która odnalazła się w filozofującej roli znakomicie. Włamuje się, jak sama mówi, „z szacunkiem, by doznać zaszczytu poznania domowników”. Aktorka bawi się rolą rozgrywając czworo przyjaciół i z cwaniackim uśmiechem obserwuje opadające z nich maski. Sama jest po trosze blagierem, po trosze błaznem w policyjnym przebraniu, na pewno znakomitym psychologiem i sprytnym karciarzem wyciągającym, gdy trzeba, asy z rękawa (uważnych czytelników ostatniego zdania przepraszam za brak feminatywów, nie dałem rady). Przy okazji, jak zawsze, udowadnia świetną formę fizyczną i już dla niej samej, dziarsko przechadzającej się po scenie z butelką wina i szukającej – nomen omen - dziury w całym, warto pobiec do Komedii.
A przecież na scenie są jeszcze inni wspaniali aktorzy. Katarzyna Herman jako delikatnie zblazowana i cudownie dystyngowana Barbara roztacza wokół siebie aurę wyższości. To jednak jej życiowe obawy wydały mi się najtrafniejsze i najbardziej dojmujące, uwiarygodnione każdym gestem, przeciągłym spojrzeniem, sarkastycznym żachnięciem, czy słowami wypowiedzianymi spokojnym, mentorskim wręcz głosem dojrzałej kobiety niańczącej niesfornego dzieciaka. Bo takim właśnie małym chłopcem z przerośniętym dzięki pieniądzom ego jest John Mariusza Znaniewskiego. Buńczuczny, zadufany w sobie bubek, który postrzega świat przez pryzmat majętności. On nie ma moralnych zahamowań, nie zastanawia się, czy być, czy mieć, odpowiedź jest jasna. Straszy, grozi, rzuca piorunujące spojrzenia spod przyciemnionych szkieł okularów, ale niewiele rozumie. Kasa już dawno przyćmiła rozsądek. Piotr Ligienza jako zawistny Trevor zaciska na scenie zęby, trzyma fason i robi dobrą minę do złej gry. Dawniej to on brylował na szkolnych salonach, dziś ledwo wiąże koniec z końcem i przełykać musi gorycz życiowej porażki, odwrócenia ról. Nieudacznik i fajtłapa zbierze się jednak w sobie i w końcu wygarnie, co mu leży na wątrobie. Nawet jeśli odwagi starczy tylko na sportowe niesnaski. Swoją rolę w tym buntowniczym akcie będzie miała Jenny, czyli Eliza Borowska, najbardziej ludzka i empatyczna z całej czwórki. Kobieta „do rany przyłóż”, która każdemu nieba przychyli, wody przyniesie, przytuli i pogłaszcze. Słodka i urocza, ale i ona nie jest bez winy, a w całym zamieszaniu przegrywa najwięcej. Nie tak znowu mroczne sekrety dwóch zaprzyjaźnionych małżeństw odbite w krzywym zwierciadle machinacji złodziejki pozwalają im spojrzeć na siebie w nowym świetle i przedefiniować dotychczasowe priorytety. Czy wyciągną wnioski? A może raczej czy my wyciągniemy je dla siebie?
„Złodziej” wymyka się klasycznym teatralnym gatunkom. Najbliżej mu do obyczajowej komedii, ale tylko miejscami. Klimat kryminału buduje atmosferę napięcia, by za chwilę zostać ironicznie wyśmianym. Pod spodem pozostaje głównie psychologiczny nieomal thriller, choć poważne małżeńskie problemy są częściowo trywializowane tajemnicami bohaterów. Pal licho szufladkowanie, tekst jest dobrze napisany, obfitujący w mniej lub bardziej oczekiwane zwroty akcji, a przede wszystkim wspaniale zagrany. I to właśnie dla aktorów warto wybrać się w chłodny jesienny wieczór do Teatru Komedia, nawet jeśli miast śmiać się do rozpuku, przyjdzie nam więcej pofilozofować nad ułomną ludzką naturą.
Tekst Marek Zajdler, fot. Anita Walczewska/East News