Alicje do schrupania - "Alicji nie będzie" w Teatrze Collegium Nobilium, recenzja
Tegorocznymi spektaklami dyplomowymi Akademia Teatralna w Warszawie zawiesza poprzeczkę niezwykle wysoko. Zasługa w tym zarówno wspaniałych reżyserów i twórców, dopracowanych tekstów, jak i przezdolnych młodych adeptów sztuki aktorskiej. Po świetnym „Ojcu” Agaty Dudy-Gracz, na deski Collegium Nobilium trafiła właśnie sztuka Bartosza Porczyka i Michała Pabiana „Alicji nie będzie” zagrana przez studentów aktorstwa i wokalistyki. Muzyczne przedstawienie wyreżyserowało pracujące coraz częściej wspólnie małżeństwo Porczyków. A że Bartosz Porczyk jest mistrzem słowa (że zacytuję jego żonę), Ewelina Adamska-Porczyk mistrzynią choreografii (to już moja opinia), zaś obojgu przyświeca podobna filozofia teatru muzycznego to efekt mógł być tylko jeden – dojrzale zagrany, cudownie wyśpiewany, energicznie zatańczony, a przy tym głęboki, spójny, żartobliwy, mądry i wzruszający wielopoziomowy spektakl o dojrzewaniu do roli, do zawodu aktora, o blaskach i cieniach sławy, o przemijaniu i brzemieniu scenicznej nieśmiertelności. Ale nie tylko, bo warstw tu tyle, co w Shrekowej cebuli. Znajdzie się miejsce na rodzinne traumy, na Heideggera, zawoalowane profesorskie cytaty, walkę między sercem a rozumem, formą a głową, rozdarcie pomiędzy zasadami, a odrobiną szaleństwa i pewnie jeszcze kilka innych, które umknęły mi w feerii przepływających obrazów i spadających potokiem słów.
Najważniejsza jest dobra historia, dzięki której na scenie ożyją znani nam bohaterowie. To niemal motto z Wojciecha Kościelniaka, z którego doświadczeń garściami czerpią twórcy. A jednak wychodząc od „Alicji w Kranie Czarów” Lewisa Carrolla szukają swojej drogi i w króliczych norach poukrywali opowieść własnej, a nawet własnych Alicji. Oto widzimy studentów przygotowujących się do spektaklu, ogarniętych stresem, obawami, przytłoczonych odpowiedzialnością, ale i desperacko pragnących się pokazać, zaistnieć, wybić, sprostać oczekiwaniom i sięgnąć po marzenia. Tyle że nikt nie chce zagrać Alicji. Bo cóż to za rola ciągle myśleć i przeżywać? Poprzeżywać można jeszcze jako Lady Makbet, ale będąc dziewczynką z bajki? Lecz jeśli nie będzie Alicji, nie będzie też Królowej ani Kota, nie będzie historii. Gremialnie namówią w końcu Kaśkę (rewelacyjna w każdym calu Julia Ćwian), która od rana bezskutecznie próbuje dodzwonić się do mamy, by przypomnieć jej o swym premierowym występie. Gdy przyjmie rolę urośnie na scenie niczym literacki pierwowzór i wyruszy w drogę na spotkanie z Królową-Matką (prawdziwie wodewilowa na wstępie i poruszająca w końcówce Żaneta Rus).
Podróż odbywa się w ascetycznej scenografii Bartosza Porczyka, której głównym elementem jest olbrzymie okolone żarówkami lustro. W nim „przyjrzeć się i zgubić mogą oni - piękni i zdolni”, w nim odbiją się setki Alicji, tych dawnych i tych przyszłych, ról znakomitych i miernych, w nim w końcu młodzi aktorzy poszukiwać będą siebie samych i przez nie zaglądać do magicznego świata teatru. Poza zwierciadłem jedynie zawieszony pod sufitem neon żartobliwie komentujący pojawiające się postacie, kilka krzeseł i dwie pary czerwonych szpilek, z czego część na ścianie, oraz garderoba, w której aktorom niczym w teatralnych kulisach przyjdzie zmieniać stroje przed solowymi występami. Kostiumy niezwykle zmyślnie przepoczwarzane drobymi elementami zaprojektował sam reżyser, ale może już starczy tego chwalenia. Przestrzeń pustej sceny i charakterystyczne dla każdego numeru rekwizyty dały Ewelinie Adamskiej-Porczyk niemal nieograniczone pole do popisu, z czego skwapliwie skorzystała. W połączeniu ze zjawiskowymi światłami Katarzyny Łuszczyk stworzyła piękny, metaforyczny ruch sceniczny wypełniony niespożytą energią i wrażliwością ósemki aktorów.
Właśnie, wróćmy do nich, bo w końcu to ich święto. W magicznym zwierciadle opowieści Alicja spotyka kolejne postacie niby-z-Carrolla, a jednak przetworzone porczykowską wyobraźnią. Każda z nich ma do wyśpiewania własną opowieść o jasnych i ciemnych stronach aktorskiego zawodu – zdobny w pióra Dodo (wspaniała wokalnie i aktorsko Magdalena Dąbkowska), rozkwitający burzą rudych włosów Motyl (świetnie czująca ciało i mimiczną ekspresję Bogumiła Bajor), ubrany w eleganckie czerwone rękawiczki Kot (czarująca głosem Angelika Jasińska), rozbrykany Niekapelusznik (roztańczony i obdarzony piękną barwą wokalu Jędrzej Czerwonogrodzki), umierający na zawał Serce (czuły i nader ekspresyjny Jakub Cendrowski) oraz wirujący warkoczami Pan Tik-Tak (zadziorna i buntownicza Urszula Rossowska). Jest jeszcze barwny i uderzający pozytywną energią Karol Osentowski, którego Tik-Taka nie miałem niestety okazji obejrzeć w pełnym przebiegu. Dzięki zdobytym doświadczeniom Kaśka-Alicja dojrzeje w końcu do szczerej i bolesnej rozmowy z Królową-Matką, by już bez obciążającego bagażu usłyszeć piękne, wzruszające i inspirujące słowa zawodowego przesłania od scenicznej Królowej – Anny Seniuk. A potem już tylko wystrzałowy finał...
Teksty songów napisali wspólnie Rafał Dziwisz i Bartosz Porczyk, a w elektryzującą, niepokojącą i delikatnie magiczną muzykę ubrali je Łukasz Damrych, Mariusz Obijalski i, jakżeby inaczej, sam reżyser. Każdy z numerów dał szansę indywidualnego zalśnienia w świetle reflektorów i zaprezentowania swoich umiejętności – o to tu przecież chodzi, ale czy to ze względu na czerwone szpilki, czy ekstrawaganckie owadzie okulary aktorów, czy po prostu fantastyczną choreografię i ściśle korelujący z postacią tekst, najbardziej zapadł w pamięć utwór wykonywany przez kolorowego Motyla Bogumiły Bajor. Wokalnie olśniła zwłaszcza Julia Ćwian, której głos potrafił wstrząsnąć murami szacownej Akademii, ale i delikatnie kołysać w takt płynącej historii.
„Alicji nie będzie” to na wskroś nowoczesny teatr muzyczny, gdzie śpiewanie staje się alternatywą dla mowy, zwłaszcza wtedy, gdy głos więźnie w gardle i słów już brakuje. Gdzie piosenka staje się nośnikiem emocji, których inaczej wyrazić nie sposób. Gdzie tekst mówiony i śpiew przeplatają się wzajemnie z ruchem i akcją. Gdzie zacierają się granice, a songi wybrzmiewają mimo poszatkowania niemuzycznymi wtrętami. Gdzie narracje mieszają się ze sobą i wzajemnie uzupełniają. W tym wymagającym świecie muzycznego teatru wspaniale odnaleźli się młodzi wykonawcy panując nad ciałem, głosem i głową. Mogą być z siebie dumni. I choć historia głównej bohaterki potwierdza życiową prawdę, że pogoń za swoimi ideami odbywa się krętą i niepewną drogą, to ich drogę widzę świetlistą. Byle uważnie patrzyli w lustro. A ja z przyjemnością zabiorę ze sobą jeszcze niejedną Alicję w ich wykonaniu. Do schrupania.
Tekst Marek Zajdler, fot. Anita Walczewska/East News