Ślepe myszki trzy - "Pułapka na myszy" w Teatrze Ateneum, recenzja
W Teatrze Ateneum powiało chłodem, zapachniało drewnem z kominka, a dreszczyk niepokoju rozsiadł się po kątach. Staromodnie ucharakteryzowani aktorzy w kostiumach z epoki wpadają w wir kryminalnej zagadki. Czy to Józef Słotwiński, czy może Erwin Axer? Nic z tych rzeczy. To Artur Tyszkiewicz przywołał teatr starej daty i wystawił w tej konwencji brytyjską sztukę-legendę, najdłużej nieschodzące z afisza przedstawienie na świecie, „Pułapkę na myszy” Agathy Christie, która na West Endzie jest nieprzerwanie grana od dnia premiery w listopadzie 1952 roku.
Na początku było półgodzinne słuchowisko radiowe „Trzy ślepe myszki”, które BBC zamówiło u autorki i wyemitowało w 1947 roku z okazji 80. urodzin królowej Marii, wielbicielki talentu Christie. Chwilę później powstał też krótki spektakl telewizyjny, zaś popularność obu realizacji skłoniła pisarkę do rozbudowania pomysłu i napisania dłuższego opowiadania. Ukazało się ono drukiem w Stanach Zjednoczonych, a na jego podstawie Agatha Christie przygotowała także trzyaktową sztukę teatralną. Jako że pierwotny tytuł był już zajęty, stanęło na „Pułapce na myszy”. Jednocześnie autorka zabroniła publikować opowiadania w Wielkiej Brytanii dopóki sztuka nie zejdzie z afisza. Brytyjczycy mają jak widać specyficzne poczucie humoru, bo nie pozwolili na to do dzisiaj, a komplety na widowni pozwalają przypuszczać, że nie szybko się to wydarzy.
Spektakl w warszawskim Teatrze Ateneum dopadła podobna przypadłość, bowiem bilety wykupiono na pniu na kilka miesięcy naprzód, a ja trochę zachodzę w głowę nad tym fenomenem. Czy to efekt popularności gatunku podbity znakomitymi filami Kennetha Branagha, czy coś więcej? Bo „Pułapka na myszy” to oczywiście bardzo zgrabnie napisany kryminał, wręcz klasyk gatunku, ale po prawdzie do obejrzenia raz jeden jedyny i tylko wówczas, gdy nie czytało się oryginału. Cóż to bowiem za przyjemność rozwiązywać zagadkę, gdy od początku wiadomo, kto zabił? A może widzowie mają czytelnicze zaległości? W tym akurat wypadku całkiem to wskazane.
Przy Culver Street 74 w Londynie popełniono morderstwo. Radio huczy o sprawie, a zabójca nucący dziecięcą piosenkę ma według policji polować na kolejne ofiary. W tym czasie młode małżeństwo, Mollie i Giles, otwiera na podlondyńskim odludziu pensjonat i oczekuje właśnie pierwszych przyjezdnych. We wzrastającej zamieci śnieżnej przybywają kolejni zapowiedziani i niezapowiedziani goście – krotochwilny młodzian z problemami psychicznymi Christopher Wren, dystyngowana i wiecznie utyskująca pani Boyle, rozsądny, jowialny i budzący sympatię major Metcalf, tajemnicza, nosząca się po męsku i nieco wycofana panna Casewell, kryjący oblicze za makijażem ekscentryczny obcokrajowiec Paravicini, a w końcu sierżant Trotter, który ma prawo przypuszczać, że kolejna ofiara znajduje się wśród mieszkańców pensjonatu. Zamknięci w odciętym przez śnieżycę i lekko nawiedzonym starym domostwie nie tak znowu obcy sobie ludzie będą pomału odkrywać swe sekrety, mylić tropy i bacznie obserwować, a my wraz z nimi. Agatha Christie dobrze wiedziała jak budować napięcie, jak sprowadzać czytelnika na manowce, jak zapętlać wątki, a Artur Tyszkiewicz zmyślnie poprowadził aktorów mnożąc niedopowiedzenia i znaki zapytania. Przy okazji postanowił oddać hołd teatrowi, którego już nie ma, odtworzyć na scenie „brytyjskiego Czechowa”.
W sukurs przyszła reżyserowi Joanna Zemanek, której kostiumy przenoszą bohaterów żywcem do lat 50-tych XX wieku. Twórcy mieli nawet ambicje, by uczynić aktorów nierozpoznawalnymi i przyznam, że niekiedy zbliżyli się do celu. Laur wejścia na scenę zgarnęła w tej kategorii Magdalena Schejbal, zaś Łukasz Lewandowski niemal zniknął za eleganckim wąsikiem i warstwą bielidła. Scenografia autorstwa Zemanek znakomicie oddaje realia i wraz z mroczną, tajemniczą muzyką Jacka Grudnia podbija atmosferę postępującej grozy. Uwagę zwraca zwłaszcza olbrzymie okno salonu, za którym obserwujemy projekcje śnieżnej zawieruchy, a czasem bardziej nierealne obrazy wyłaniające się z podświadomości bohaterów. Stamtąd też przychodzą dzieci śpiewające upiorną piosenkę o trzech ślepych myszkach – ośmioro dzieci będących zawoalowanym obrazem dorosłych uwięzionych w „Pułapce na myszy”. Artur Tyszkiewicz sięgnął bowiem głębiej do tekstu Christie i pozwolił sobie poszperać w pobudkach działań scenicznych protagonistów. Niemal w każdym z nich doszukał się skrzywdzonego, doświadczonego rozmaitymi traumami dziecka, którego dorosłe motywacje wyrosły z przeszłości. Jak dalece dzieciństwo projektuje nas jako dojrzałych ludzi? – zdaje się pytać reżyser. Dla wszystkich, którzy niosą przez życie urazy z młodości jest to zapewne bardziej namacalne. Ale i dla nich panna Casewell znajdzie terapeutyczną radę: „Żaden fakt z mojej przeszłości mnie nie ruszy, o ile sama nie będę tego chciała. Trzeba żyć, nie oglądać się za siebie, iść do przodu i żyć.” Ładnie powiedziane, nawet jeśli nie tak proste do wprowadzenia w czyn. A czy my wciąż oglądamy kryminał?
„Pułapka na myszy” to jednak przede wszystkim pyszne, zanurzone po uszy w rolach, aktorstwo. Brawurowy, komiczny i groteskowy w geście, ruchu i mimice jest Paravicini Łukasza Lewandowskiego, wspaniała w wielkopańskiej wyniosłości Magdalena Zawadzka i kontrujący celnie jej narzekactwo Bartłomiej Nowosielski, szalony w ekspresji i gwałtownych wybuchach śmiechu debiutujący na deskach Ateneum Jakub Pruski, naturalna w zachowaniu i reakcjach Mollie Mileny Suszyńskiej, nieco gburowaty, nawet jak na zazdrosnego gospodarza, Dariusz Wnuk, stanowczy i niemal wzorowo opanowany Krystian Pesta oraz wyjątkowo zamknięta w sobie, lecz uderzająca wewnętrzną siłą Magdalena Schejbal. Dzięki aktorom i nastrojowej oprawie na scenie ożywa sensacyjna historia, która prowadzi nas dalej, niż byśmy sądzili. I nawet jeśli są w niej logiczne luki, to nie sposób odmówić jej uroku wciągającej kryminalnej zagadki podsuwającej ochoczo co i raz mylne tropy. Polecać nie ma potrzeby, bo biletów i tak ze świecą szukać. Chyba żeby zaczaić się przed wejściem do Ateneum…
Tekst Marek Zajdler, fot. Paweł Wodzyński/East News