Nasz teatr logo

Spojrzenia Orfeuszy - "Orfeusz" w TR Warszawa, recenzja

Anna Smolar potrafi w teatr. Laureatka Paszportów Polityki otrzymała w 2016 roku nagrodę „za tworzenie kameralnego i empatycznego teatru, w którym podejmuje tematy zepchnięte na margines”. I nic się od tamtego czasu nie zmieniło. Udowodniła to po raz kolejny w poruszającym, intymnym i niezwykle ludzkim „Orfeuszu” w TR Warszawa. 
   Reżyserka powraca w spektaklu do tematu śmierci i żałoby, którego dotknęła całkiem niedawno w „Jodze” w Starym Teatrze. Rozwiązania formalne, które przyjęła w „Orfeuszu” przypominają nieco rewelacyjny „Melodramat” jej autorstwa ze stołecznego Teatru Powszechnego. W TR Warszawa aktorzy także nie reprezentują jednego bohatera - tak jak wcześniej wymieniali się postaciami Kuby i Krystyny, by pokazać relacje osoby zmagającej się z nałogiem z tą współuzależnioną, tak teraz bez względu na płeć wcielają się w role Orfeusza i Eurydyki, by w różnych rekonstruowanych sytuacjach przyjrzeć się przeżywaniu bolesnej straty i wszechogarniającej tęsknoty. Eurydyka bowiem już odeszła, a Orfeusz mierzy się z szokiem i cierpieniem. Zabiegiem wspomagającym owe rytuały rekonstrukcji jest obecność na scenie lalki-Eurydyki autorstwa Olgi Ryl-Krystianowskiej. Martwej, a jednak ożywianej przez aktorów. Będącej wspomnieniem, zapisem pamięci o utraconej bliskiej osobie, a jednak rozmawiającej i na przekór wszystkiemu obecnej. Nawet jeśli tylko pozornie. 
   Anna Smolar skupia się na Orfeuszu, na tych wszystkich Orfeuszach, którzy pozostali i czują się często bezradni wobec śmierci. Grecki mit staje się jedynie pretekstem – refleksem odbijającym całkowicie współczesne realia. Otoczką, którą z dużą dozą humoru i dystansu, niejako w przeciwwadze dla poważnego tematu przedstawienia, ukazują wspaniale aktorzy (Cerber pierwsza klasa!). Ale także konstatacją i próbą odczytania go na nowo. Czy Orfeusz odwrócił się i spojrzał na Eurydykę, gdyż był słaby i niecierpliwy? Czy zaślepiło go pragnienie i ludzka ułomność? A może było w tym coś więcej? Reżyser wspominała, że jej zdaniem „świat Zachodu wymazał sposoby na radzenie sobie ze stratą, że nie daje już kluczy do przeżywania cyklów narodzin i śmierci”. Czy faktycznie w pogoni za pieniądzem i iluzją wiecznej młodości nie potrafimy przeżywać już bólu i straty? Nie jestem przekonany. Świat Zachodu jedynie wynaturzył to przeżywanie. Wydaje się, że żałoba stała się jedynie kolejnym tematem do podzielenia się w witrynie wystawowej idealnego życia, jakiego iluzję wielu z nas stara się wytworzyć w social mediach. Przyzwyczajeni do wrzucania storisków i relacji z każdego śniadania, wakacji, czy konferencji branżowej często nie mamy w sobie odwagi do dzielenia się najboleśniej doświadczającymi nas przeżyciami. Ale to się zmienia. Coraz częściej informujemy świat o odejściu kotka, czy pieska. O śmierci najbliższych także. Jakby świat to interesowało. Ale być może jest to potrzebne współczesnemu człowiekowi. Być może to właśnie fala współczujących komentarzy pomaga w przepracowaniu straty samotnym, żyjącym w telefonach ludziom. Być może.
   Na szczęście każdy z nas ma swój rytm w przeżywaniu żałoby, a „Orfeusz” jest szansą na to, byśmy skonfrontowali się z naszymi doświadczeniami i odnaleźli siebie samych w tym szczególnym momencie odejścia bliskiej osoby. Anna Smolar rozszerza dodatkowo spojrzenie na system i społeczeństwo oraz rolę solidarności w żałobie. Kto ma prawo do decydowania o pochówku? Czy tradycyjne rytuały pogrzebowe są w ogóle potrzebne? Czy możemy korzystać ze współczesnych technologii, by zachować zmarłych „przy życiu”? Czy wobec zewnętrznych oczekiwań mamy prawo do okazywania słabości? I czy ktokolwiek jeszcze oczekuje społecznej troski i wsparcia? Zwyczajne i niezwyczajne rozmowy o miłości, stracie i bólu, kolejne wizje Eurydyk i Orfeuszy pozwalają nam przynajmniej zastanowić się nad odpowiedziami.
   Dość sterylna scenografia zaprojektowana przez Annę Met przypomina nieco szpitalną poczekalnię, za której podwójnymi drzwiami kryje się pokój-Hades, pełen abstrakcyjnej i mrocznej kotłowaniny myśli. Zwieszający się z sufitu świetlny panel razi jarzeniowym blaskiem, by za chwilę przepuścić ledwie promień i wydobyć szczegół z mroku. Najciekawszym pomysłem inscenizacyjnym wydała mi się przecinająca scenę czerwona nić ludzkiego żywota spleciona przez Mojry i rozwinięta przez pogrążoną w żałobie Babcię, z którą przez cały spektakl radzić muszą sobie bohaterowie spektaklu. Całości dopełnia przejmująca i sugestywna muzyka Enchanted Hunters, która wybija się daleko ponad zwykłe ilustracje muzyczne. 
   W wielorakie pierwszo- i drugoplanowe postacie odgrywanych scen-wydarzeń wcielają się z czułością aktorzy TR Warszawa. Justyna Wasilewska czaruje głosem, naturalnością Dziewczyny i ekspresją monologu z Sąsiadką. Mateusz Górski i Jan Dravnel wzruszają zwyczajną rozmową telefoniczną o niczym Syna i Matki. Julia Wyszyńska udanie balansuje pomiędzy zatroskaniem Babci, niemocą Lekarki i bezwzględnością Dyrektorki Opery. Jacek Beler uderza słowotokiem Wesołego Spikera, obcesowością Informatyka i przejmującym bólem Przyjaciela. Natalia Kalita zaś jako Matka dotyka strun, których będąc rodzicem nawet nie staramy się sobie wyobrażać. Cały zespół aktorski pokazał, że nie straszne im mierzyć się z trudnymi emocjonalnie tematami, a dzięki pomocy odpowiedzialnej za choreografię lalki Natalii Sakowicz udało się dodatkowo pomyślnie przebrnąć przez meandry trudnej sztuki lalkarskiej.
   Najbardziej symboliczną, przenikającą scenę pożegnania zostawiono na koniec. Jan Dravnel przełamał orfeuszowski mit. Pogodził się ze stratą w myśli i w sercu. Odbył swą żałobę. Wyraził czynem. Piękna scena, piękny spektakl.

Tekst Marek Zajdler, fot. Paweł Wodzyński/East News