Nasz teatr logo

Poszukiwanie kwilącego miejsca - "Sztuka wywiadu" w Teatrze Polonia, recenzja

Rok jubileuszowy zobowiązuje do świętowania. Osiemdziesięciolecie urodzin Jan Peszek postanowił uświetnić na scenie z własnymi dziećmi. Wpierw w „Sercu ze szkła. Musicalu zen” z córką Marią, gdzie zagrał autobiograficzną rolę ojca-aktora, potem zaś z synem Błażejem, który wyreżyserował spektakl Teatru Telewizji „Miłość” z towarzyszącą Janowi Peszkowi Anną Polony, a następnie tekst Jarosława Mikołajewskiego „Sztuka wywiadu” w Teatrze Polonia. I o nim właśnie skreślić chciałbym słów kilka.
   Starzejący się aktor postanawia udzielić ostatniego w karierze wywiadu. Czemu ostatniego? Ponieważ od dawna dosyć ma instrumentalnego traktowania, publikowania ciekawej nieprawdy, przekręcania, imaginowania i schlebiania poczytności czy oglądalności. A jednak niezwykła wrażliwość dziennikarki i jej otwartość na drugiego człowieka przekonują go do jeszcze jednej rozmowy, a w konsekwencji do uchylenia przed nią cząstki duszy, do przetłumaczenia słów na język wewnątrzludzki. Wywiad jest bowiem jedynie pretekstem do dywagacji o fenomenie aktorstwa, o jego blaskach i cieniach, o tym dokąd prowadzi i jak wpływa na życie. Jest spojrzeniem na talent Jana Peszka w jego rozmaitych odcieniach i wcieleniach, na aktorską przeszłość, ale i po trosze przyszłość indywidualisty, artystycznego samotnika ze skłonnościami do awangardy, improwizacji i błazenady, na aktora odważnie udzielającego siebie w granych rolach i czerpiącego z tego życiową siłę, a nawet odczuwającego dzięki temu swoiste katharsis. 
   Maria Seweryn w roli dziennikarki napotyka wiekowego aktora w trudnej chwili. W momencie, gdy role grane dawniej na scenie uchodzą z niego niepowstrzymanymi falami, a on  wyraźnie potrzebuje się odgazować. W końcu jest dość wybuchowy, musi się więc schładzać i rozładowywać. Dużo w tym ironicznego dystansu, ale dużo też prawdy o wyznawanej przez Peszka filozofii aktorstwa bliskiej Georgowi Simmelowi, który postrzegał aktora jako nieustannie walczącą ze sobą mieszaninę odgrywanej roli i własnej osobowości. Uporczywe przeciąganie liny pomiędzy próbującą zdominować aktora teatralną postacią a umysłowością rzemieślnika-odtwórcy, który nie chce dopuścić do siebie obcych, często wzbudzających odrazę cech. Wejście w postać wiąże się dlań z permanentną walką, rywalizacją o pozycję, o swoje ja, a zarazem o prawdziwość roli, bo tylko ona gwarantuje żyjącemu w iluzyjnym świecie aktorowi posłuch publiczności. Właśnie dlatego, aby być prawdziwym nie w swoim imieniu, aktor winien dołożyć od siebie wrażliwość, czułość, temperament i co tam jeszcze skrywa w zanadrzu, a zarazem nie dać sobą zawładnąć. Bez względu na starania, grane role gdzieś tam zagnieżdżą się jednak w zakamarkach umysłu i czekają tylko chwili, by podświadomie wyjść raz jeszcze na światło dzienne. A gdy grało się w karierze morderców i pedofili, brzemię tych doświadczeń może przytłaczać.
   W spektakl wpleciono odegrane z werwą pamiętne role Jana Peszka – brawurową z „Minetti. Portret artysty z czasów starości" Thomasa Bernhardta, spore fragmenty Jakuba z "Sanatorium pod klepsydrą" Brunona Schulza, urywki sztandarowych tekstów Bogusława Schaeffera, ale i Witkacego, Gombrowicza czy Szekspira nawet po japońsku. Przy okazji będący w znakomitej formie fizycznej jubilat miał okazję spełnić swe artystyczne marzenie i zagrać… no nie, wszystkiego nie zdradzę. Na scenie zmagającemu się z twórczym szaleństwem artyście towarzyszy sceniczna żona – Małgorzata Zajączkowska, która niczym ocean spokoju dba o przyziemne sprawy wzlatującego pod niebiosa egocentrycznego aktora, jest jego skałą i opoką, przynajmniej w materialnym świecie. Mimo jej obecności dręczy go jednak strach, narastający z wiekiem lęk przed przemijaniem i wypaleniem. A może nawet obawa przed poznaniem samego siebie, tak skrzętnie ukrywanym dotąd za maskami kolejnych ról? „Życie jest takie nieapetyczne, ale oparte na apetycie, fantastyczne, lecz krótkie, jak przeciąg” - i właściwie tą konstatacją płynącą ze sceny można by zakończyć.
   Skoro jednak „Sztuka wywiadu” w Polonii traktuje o trzewiach aktorskiego zawodu nie wypada pominąć najpiękniejszej myśli wypowiedzianej przez Jana Peszka. Wspomnienia z konkursu recytatorskiego, gdzie usłyszał śpiewającą dziewczynę, która zakwiliła tak, „jakby zaśpiewało najgłębsze serce skrzypiec”. To od tamtej chwili życie aktora stać się miało „bezustannym poszukiwaniem chwili, w której może zakwilić.” Sakramencko pięknie opowiedziana historia. 
   A mi pozostaje w ten jubileusz życzyć Janowi Peszkowi jeszcze wielu zakwileń, które będziemy mogli podziwiać z ukrytych w mroku teatralnych foteli.

Tekst Marek Zajdler, fot. Jacek Domiński/Reporter