Duch Wisły, duch Legnicy - "Inne rozkosze" w Teatrze Narodowym w Warszawie, recenzja
Jacek Głomb już piąty raz sięgnął po prozę Jerzego Pilcha, tym razem po mocno niepoprawne politycznie i obyczajowo „Inne rozkosze”. Zadebiutował tym samym reżysersko w Teatrze Narodowym w Warszawie, choć zapowiedział spektakl „legnicki z ducha - i do śmiechu, i do płaczu”. Słowo się rzekło i stało się ciałem. Pilch urzeka Jacka Głomba zwłaszcza błyskotliwymi dialogami, ale ewangelicko-augsburski mikrokosmos porwał także obsadę aktorską, która wyśmienicie odnalazła się w wiślańskim klimacie tradycyjnej, opętanej drobnymi dziwactwami luterańskiej społeczności.
Doktor weterynarii Paweł Kohoutek jest kobieciarzem. Niedobrze. Jak tu w dzisiejszych realiach walczącego femiznimu opowiadać o męskich podbojach i wyjść z tego z tarczą? Szczęście w nieszczęściu Kohoutek nie jest żadnym tam Casanovą czy uwodzicielem-rozpustnikiem wykorzystującym bezbronne kobiety. Jawi się raczej jako zagubiony mężczyzna, który wtłoczony w ramy ewangelickiej rodziny i towarzyszący jej etos „nadludzkiej pracy w nieludzkich warunkach” stara się zeń wyzwolić i znaleźć swoje miejsce, a przy okazji poukładać emocjonalne i erotyczne życie, które z racji „opętania przez nienasycone demony dotyku” przysparza mu niemałych kłopotów. Niby więc mamy do czynienia z bezwstydnikiem, a jednak chłopięco nieporadnym. Niby z sierotowatym niedorostkiem, a jednak znawcą natury kobiet, który odkrył, że nawet w romansach poszukują one głównie bezpieczeństwa i stabilizacji. Roztacza więc przed nimi wizje wspólnego życia okraszając je sentymentalnymi opowieściami o ziemi cieszyńskiej, lecz nie w cynicznej próbie wykorzystania, a ze świętą wiarą w każde wypowiadane słowo. Nawet jeśli nazajutrz zachodzi w głowę jak do tego doszło.
Kohoutka poznajemy w chwili, gdy przychodzi kryska na matyska. Niewinna podróż autobusem pośpiesznym linii A owocuje znajomością, która w przeddzień najważniejszego dniu w roku, urodzin babci Omy, wizualizuje się nieoczekiwanie przed domem bohatera z walizką książek i plecakiem osobistych rzeczy, by ”zostać z nim na zawsze”. I wszystko byłoby dobrze, gdyby domu nie zamieszkiwała jeszcze żona Kohoutka, jego rodzice, wspomniana babcia i kilkoro osób wynajmujących pokoje. Ukrycie Aktualnej Kobiety w lamusie jest tylko początkiem szeregu zabawnych sytuacji, z których nasz pożal się Boże donżuan stara się niezręcznie wybrnąć. Przy tej okazji poznajemy pomału wszystkich domowników, ich niekiedy absurdalne zwyczaje, groteskowe nawyki i zanurzamy się po uszy w barwnym, uroczo sformalizowanym i przewidywalnym świecie Kohoutka. Świecie, w którym wszyscy wszystko o nim wiedzą, podczas gdy on sam szuka odpowiedzi niczym dziecko we mgle.
Wiślańskie uniwersum w pigułce wspaniale oddała w scenografii i kostiumach Małgorzata Bulanda. Akcja pilchowskich „Innych rozkoszy” lawiruje między różnymi pomieszczeniami domu, starą rzeźnią, ogrodem, ulicami miasta czy cmentarzem, a tymczasem wszystko udało się zgrabnie zmieścić na skromnej Scenie przy Wierzbowej, w dodatku z gustem, elegancją i smakiem. Szafy bywają drzwiami pokoi, dębowy stół skupia akcję, zagracony lamus jest królestwem Aktualnej Kobiety, majstersztykiem są drzewa-drabiny w ogrodzie. Dopieszczone są także szczegóły - cesarz Józef Franciszek spoglądający ze ściany na stolik szachowy, kunsztowna fisharmonia, której dźwięki pozwalają zwrócić duszę ku Bogu, orientalne dywany ocieplające wnętrze i drobna niespodzianka pod stołem – tę musicie już zobaczyć sami. O ruch sceniczny zadbał Witold Jurewicz, a przyznać trzeba, że w korowodzie postaci przetaczających się w te i z powrotem na niewielkiej przestrzeni, co i rusz zmieniających umowne wnętrza, zadanie to było wyjątkowo istotne. Mnogość instrumentów i lekkość narracji pozwoliły wybrzmieć też oryginalnej muzyce Bartosza Straburzyńskiego, której rytmiczne strunowe dźwięki podbijały humorystyczne akcenty. Zabawnym był też fenomenalny w swej prostocie pomysł reżysera na złamanie czwartej ściany – wręcz ciężko było się nie odezwać i nie poużalać wspólnie nad kłopotami Kohoutka.
A crème de la crème stanowią pobłażliwie uśmiechnięci aktorzy wspaniale bawiący się przyjętą konwencją i frazą Pilcha. W tym komicznie przerysowanym mikroświecie każda z postaci ma swój koloryt, każdą można jeść łyżkami i – co w zasadzie zdziwiło mnie najbardziej – każdą po prostu się lubi. Urocza jest Matka Beaty Fudalej strofująca i przyganiająca dorosłemu synowi. Wspaniale wypada w swym olimpijskim zapędzie Ojciec Mirosława Konarowskiego marzący o synu na swój obraz i podobieństwo. Sympatię wzbudza nie rozstająca się z podręcznikiem angielskiego Żona Moniki Dryl – źródło kohutkowych nieszczęść i ich wyrozumiała ofiara. Równie urokliwa, co zabawna w swym prostolinijnym rozumowaniu i pobłażliwości dla przywar kochanka jest Justyna Kowalska jako Aktualna Kobieta Kohoutka. Ciepło rozsiewa wokół siebie babcia Oma Anny Chodakowskiej, szelmowsko skrywająca w zakamarkach pożywienie i zamartwiająca jedynie tym, by wnuczek nie ożenił się z katoliczką. Ujmuje tubalnym głosem perorujący bez końca doktor Oyermath Mariusza Benoit, powiernik i prawdziwa opoka naszego protagonisty. A są przecież jeszcze pozostali mieszkańcy domu: wycofany do czasu głoszenia płomiennych kazań emerytowany Pastor Jacka Mikołajczaka i wyraźnie dominująca nad nim Pastorowa Anny Ułas oraz Pani Wandzia Anny Gryszkówny i jej córka Elżunia grana przez Laurę Pajor, które toczą nieustanne boje o potrzebę nauki gry na skrzypcach. Wszystkie postaci obserwujemy oczami Pawła Kohoutka, który maskuje przerażenie wizytą Aktualnej Kobiety gorączkowym zapałem, miłosnym entuzjazmem, a niekiedy całkowitą bezradnością. Oskar Hamerski doskonale zmienia tony, przybiera pozorne maski, a zarazem otwiera wnętrze i pozwala czytać w sobie jak w otwartej księdze. Taki nieco mniej wesoły obraz współczesnego zahukanego mężczyzny prezentuje nam Jacek Głomb. Niepewnego, zamkniętego w utartych schematach, bezradnego wobec własnych rządz, a jednocześnie słabego, kruchego emocjonalnie i poddanego kobiecej woli czy nawet manipulacji. Nie zmienia to faktu, że jest nam go trochę żal, trochę mu współczujemy, ale nie sposób nie czuć doń życzliwej sympatii.
Czemu Aktualna Kobieta Kohoutka ledwie po siedemnastu tygodniach sporadycznych schadzek postanowiła nagle spędzić z nim resztę życia? Teoria doktora Oyermaha zrzuca to na karb zwyczajnego damskiego okrucieństwa, w myśl którego bezwzględnych reguł kręci się cały świat. A nawet staje na głowie. Czy w istocie? Chór Kobiet podejmuje decyzję, a może tylko pokazuje Kohoutkowi, że czas mężczyzn dobiegł końca i pierwsze skrzypce grać teraz będą niezależne i silne kobiety. On musi zaś dojrzeć i wreszcie dorosnąć. Choć pewnie ilu widzów, tyle konstatacji.
„Inne rozkosze” w Teatrze Narodowym w Warszawie bawią absurdami pilchowskiego świata, czarują lekkością podania, pietyzmem scenerii i wyśmienitym aktorstwem. Pozostawiają za sobą ulotną aurę pozytywnych wibracji i chęci jak najszybszego powrotu do magicznej krainy luterańskich dziwaków. Wielka to radość, że Jacek Głomb podzielił się „legnickim duchem” i choć na chwilę spętał go na Wierzbowej. Oby częściej.
Tekst Marek Zajdler, fot. Wojciech Olkuśnik/East News