Nasz teatr logo

Karpie diem, śledzie diem - "Dzika strona Wisły" w Teatrze Rampa, recenzja

Pożar w Burdelu nadal rozpala płomieniem humoru i absurdalnych historii stołeczny Teatr Rampa. Derektorka Integracyjno-Sportowo-Wyczynowej szkoły nr 5324 mgr Marzena Świrska-Wnerwińska uzyskała dopłaty z KPO i podrzuciła część środków Michałowi Walczakowi, który na gwałt musiał je wydać jeszcze w tym roku budżetowym. Powstał więc w ekspresowym tempie nie do końca planowany okołoświąteczny minimusical „Dzika strona Wisły albo zwierz w wielkim mieście” zapowiadany jako ekoszopka z udziałem rozlicznych lalek Konrada Kony’ego Czarkowskiego. Na scenie zaroiło się od pluszowych dzikich kolędników i towarzyszących im mniej lub bardziej znanych postaci z burdelświata. Fabuła jak zwykle jest pokręcona, szalona i miejscami niedorzeczna, ale w tym jej urok i siła. I choć w tak krótkim czasie, jaki minął od premiery „Rasputina”, trudno było o mnogość świeżych i niewyeksploatowanych nawiązań do otaczającej nas rzeczywistości, to na szczęście nie zapachniało odgrzewanym kotletem. Bardziej karpiem. I nawet ponoć nie walił mułem.
   W znanej wszystkim szkole na Targówku trwają przygotowania do laickiej ekoszopki. Nowa uczennica Apostazja, która dostała widać zaćmienia mózgu nie pamiętając swej wcześniejszej tutaj bytności, musi dzielić ławkę z freakiem dzikiem Tadzikiem. Trafiają na lekcję świeżo zatrudnionej katechetki i edukatorki zdrowotnej, misjonarki szerzącej ewangelię tantryczną, czyli siostry Simony, która postanowiła połączyć eduseks i religię. Wizyta policji, a konkretnie sierżanta Cyryla Preppersa, ojca Apostasi, przerywa jednak fascynujący wykład o bananie, siewcach i glebie. Przykre wiadomości jakie przynosi dają możliwość ekspresowego przeniesienia akcji na Złotą 44, gdzie mieszkają kolejni bohaterowie – opływający w bogactwo drapieżny kapitalista Lex Developer i nieco mniej szczęśliwa, tęskniąca za domkiem pod lasem, jego żona Suvanna. Lekarstwem na okołoświąteczną chandrę ma być wyjątkowy, kwilący prezent od męża, jednak dramatyczne wypadki wieczora sprawią, że Suvanna zamiast lepić pierożki będzie musiała solidnie przepracować traumę. Tą pokrętną drogą poznajemy niebinarne Psiecko – pół-szczenię, pół-dziecko, które wkrótce dołącza do tytułowego gangu Apostasi. Jest tam też rzecz jasna dzik Tadzik, oskarżony o niszczenie wałów podczas powodzi bóbr Bartek oraz emigrant z powyborczej Ameryki Late Night Szop. Praska ferajna wiedziona ekohasłami swej hersztki wybiera się do pobliskiego zoo, by uwolnić z klatek zwierzęta. Tyle, że za kratkami nie ma niewiniątek, a hiphopujący Zoo-Tang Clan pod przywództwem VooDoo Monkey wyruszy wkrótce całą watahą w miejską dżunglę, gdzie pod nieobecność podróżującego po Polsce Rafała sterroryzuje mieszkańców, zamieni zdziczałą Warszawę w europejskie Gotham City i rozpocznie na Inżynierskiej produkcję niebezpiecznego narkotyku spontanylu, zwanego eliksirem dzikości. A potem? A potem jest tylko coraz szybciej, bardziej zwariowanie, nieprzewidywalnie i coraz śmieszniej, bo autorzy sami zapewne spożyli nieco spontanylu i odpłynęli z pomysłami w siną dal (czyli do Płocka, gdyby ktoś nie wiedział). Żabka wpadnie na plotki do Biedry, groźny lampart zatrudni się w promocji teatru i przejdzie tranzycję w Ramparta, pojawi się Kreseczka do Nieba, zawracające wrony, wegański sznur z soi oraz Mors, który zazwyczaj sprawia, że problemy znikają w odmętach Wisły. Nie zabraknie też prasko-słowiańskiej mitologii, a więc tajemniczych proroctw, Wilgotnego Pana i magicznego świata warszawskich legend, które znajdą swój krwawy finał w stołecznym Koloseum. Czy ziści się karpiokalipsa i co wspólnego z tym ma Limahl musicie już zobaczyć sami.
   Na scenie cudowne damskie trio: wulkaniczna Agnieszka Makowska, wredna małpa i bóbr budowniczy, zachowująca klasę nawet, gdy świat jej się rozpadał, Agata Łabno pociągająca demoniczną naturą Apo, rozczulająca urokiem dziecięcego kwilenia Psiecka i obcym akcentem Małża oraz rozentuzjazmowana Anna Mierzwa wcielająca się bodaj w dziewięć postaci – dialog Simony z Suvanną w jej wykonaniu był majstersztykiem komizmu. Partnerują im dwaj panowie: lubiący morsować i ogrywający nawet zagubienie policyjnej pały Bartłomiej Magdziarz oraz świetny jako Tadzik, roztańczony i debiutujący w Rampie Mateusz Nowak, którego jednak na premierze zawiódł zjedzony zapewne stresem wokal. 
   Ano właśnie, przecież to minimusical. A ja niemal nic o śpiewaniu i muzyce. Andrzej Izdebski zaczerpnął muzycznie od sasa do lasa – znalazło się miejsce dla rapu, hiphopotama, funky, disco, popu, folku, bossanovy, a nawet heavy metalu, pobrzmiewało Kombi, Turbo i Domowe Przedszkole. Teksty trzymały poziom, a mi najbardziej do gustu przypadł funkowy kawałek „VooDoo Monkey”, skłaniające do oklasków piosenki o budżetówce i dzikich kolędnikach, czy ciekawy muzycznie utwór „Dziki kapitalizm”. Wokalnie prym wiodły Anna Mierzwa i Agata Łabno, ale inaczej być nie mogło.
   Kolejna w Rampie odsłona Pożaru w Burdelu, choćby w takiej miniformie, wciąż zaskakuje świeżością pomysłów i umiejętnością sklecenia z nich zabawnej, sięgającej do współczesności fabuły, która mimo odklejenia od realności jest przyswajalna dla widza. Doceniam obecność inceli, fliperów, beczek z okowitą, czy Ostatniego Pokolenia. Nawet jeśli spektakl przygotowany był w pośpiechu i trochę na kolanie, to broni się zaangażowaniem obsady, urokliwymi – za skromnym wyjątkiem Psiecka, faktycznie ni pies, ni wydra – lalkami, podszytą inteligentnym humorem historią i zaskakującą różnorodnością muzyką. „Dzika strona Wisły” to szopka, która bawi, obśmiewa absurdy rzeczywistości, świąteczne obsesje i po trosze nas samych. Będę ją ciepło wspominał ganiając karpia tasakiem w wannie. Karpie diem, śledzie diem. Idą Święta.

Tekst Marek Zajdler