Światło w mroku - "Opowieść Wigilijna" w Teatrze Polskim w Warszawie
Wojciech Czerwiński zaprosił aktorów oraz widzów Teatru Polskiego w Warszawie na wędrówkę mrocznymi korytarzami snów i własnej nieskrępowanej wyobraźni. Na Dużej Scenie wystawił „Opowieść Wigilijną” w autorskiej, metafizycznej i mocno tarantinowskiej wersji, by wykreować świat demonów nękających Ebenezera Scrooge’a, a po trosze nas samych. „Powiem krótko: w jego snach nie chciałbym brać udziału” – wyznał odtwórca dickensowskiego dusigrosza Szymon Kuśmider i trudno się z nim nie zgodzić. Dokoła mnoży się zło, zjawy z przeszłości unoszą zaciśnięte pięści, a ich potworne, krzyczące niemo, oplątane mrokiem sylwetki już od pierwszych chwil powodują zamykanie oczu co poniektórej zbyt młodej publiczności. Nie jest to bowiem klasyczna przypowieść o nawróceniu zgorzkniałego skąpca, a raczej duchowa podróż, poszukiwanie jasności w głębokiej studni zepsutego moralnie świata, gdzie nie liczy się nic poza pieniądzem, bezkresną władzą, brutalnością i rozbuchanym do monstrualnych rozmiarów własnym ego.
Takim właśnie władczym, introwertycznym, przekonanym o własnej wyższości, ale i dręczonym przez widma przeszłości Ebenezerem jest Szymon Kuśmider zasiadający w eleganckim szlafroku z pierwszorzędnej angielskiej wełny, krawacie, czerwonych skarpetkach i birkenstockach za absurdalnie olbrzymim stołem jadalnym. I choć twórcy pragnęli, abyśmy zobaczyli tu blichtr zamożności i potęgę władzy z „House of Cards”, to ja miałem nieodparte wrażenie spożywającego samotnie posiłek milionera Bruce’a Wayne’a z nieco wcześniejszego, równie niepokojącego obrazu filmowego Tima Burtona. Scrooge boi się Świąt, napawają go lękiem, budzą bolesne wspomnienia, które chciałby wymazać z pamięci. Wspomnienia, które uczyniły go tym, kim jest dzisiaj – zimnym, mściwym człowiekiem odwdzięczającym się światu za poniżenia, drwiny i doznane w przeszłości krzywdy. W domostwie towarzyszy mu pomocnik, lokaj w osobie Krzysztofa Kwiatkowskiego, oplątany sznurem zależności względem swego mocodawcy, któremu usłużnie nakrywa i podaje do stołu ekstrawaganckiego łabędzia. Gęś byłaby tu nazbyt pospolita. A jeśli przy tym nieco dłużej niż powinien ściska w ręku nóż, można jedynie domyślać się targających nim wewnętrznych pragnień. Także siostrzeniec w wykonaniu Pawła Krucza odbiega od literackiego pogodnego wesołka. Urwał się bardziej z jakiejś gotyckiej imprezy, by obwieszony łańcuchami, z pieszczochą na szyi, w t-shircie z Dickensem i glanach pożyczyć wujowi „Wesołych Świąt”. I mimo że jest przeciwieństwem Scrooge’a, to mówi do niego jego własnym językiem: twardym, stanowczym, wysyczanym przez zęby, wyszczekanym do ucha, z cieniem pogardy, litości i obojętności. W tym świecie nie ma miejsca na łagodność. Kolędnicy, których przyprowadził (prawdziwie mocne wejście Michała Kurka w towarzystwie Adama Biedrzyckiego) wpadają z hiphopową kolędą, ale do bejsbolówki żaden grosik za ten wykon nie skapnie. Choć się należał. Scrooge nie musi poświęcać uwagi nieproszonym gościom, od tego ma swego sługę na postronku, który znając go na wylot opryskliwie i arogancko odnosi się do wszelkich próśb o jałmużnę. Tak kończy się też wizyta kwestorki, czyli Katarzyny Skarżanki, w olśniewającej bielą rokokowo-baśniowej sukni, wywianej bezpardonowo za drzwi mimo piskliwych protestów. Jej odwiedziny przenoszą nas już niemal całkowicie w surrealistyczny świat niezbadanych tajemnic rodem z „Twin Peaks”, czego zwiastunem jest pojawienie się ubielonego na twarzy karła i lśniącego rubinem pierścienia – jakbyśmy to skądś znali… Kim jest karzeł? Duchowym przewodnikiem po świecie Scrooge’a? Złem karmiącym się duszą Ebenezera? Jego Zgubą, czy raczej Sumieniem? Ha, myślcie sobie co chcecie, mówi za Lynchem Czerwiński. Ubrany w czerwoną czapkę i krawat Aleksander Pyć jest w tej roli niedocieczony, skrywając uczucia za beznamiętną maską czyni swą postać jeszcze bardziej przerażającą i niewytłumaczalną. Dublująca go Anna Dzieduszycka przyjęła nieco inną konwencję pozwalając sobie na drobne chochlikowanie, a czasem ulotny uśmiech, czym delikatnie bardziej zaznacza swą obecność na scenie nie budząc jednocześnie dreszczu przestrachu. A pojawiać się będą jeszcze wielokrotnie, przyprowadzając choćby spętanego łańcuchem, przerażonego życiem w zaświatach Marleya, z szaleńczym błyskiem w oku zagranego przez Dominika Łosia. Zdąży on szczęśliwie przekazać swą wiadomość, zdąży jak dawniej uderzyć harmonicznie z byłym wspólnikiem w stół swym pierścieniem, nim wataha opierzonych demonów zawiedzie go w dalszą podróż po otchłani grzechu.
Duchy nawiedzające Scrooge’a i zsyłane przez nie wizje należą już do brutalnego świata wyobraźni Wojciecha Czerwińskiego, Dickens migoce gdzieś w powidoku. Duch minionych Świąt w postaci ogryzającej kurczęce udko Marty Alaborskiej zjawia się okryty generalsko-abakanowymi skrzydłami i zaprasza w podróż do przeszłości. Wizje rozbitego rodzinnego domu interesująco ubrano w formę projekcji autorstwa Piotra Kułakowskiego z wykorzystaniem zdjęć kolodionowych Pawła Śmiałka, ubarwionych głosem Doroty Bzdyli. Świąteczną zabawę u Fezziwiga – w tej roli sam reżyser odziany w ekstrawaganckie białe futro i steampunkowe okulary – po tradycyjnych dźwiękach walca pochłania dzikie techno. Katarzyna Strączek jako ujmująca czułością Bella stara się dotrzeć do prawdy, otworzyć oczy Scrooge’a, który nie zaznawszy matczynej miłości, nie podołał utrzymaniu ich związku. Ale czas płynie, opadają kolejne szaty, a nieubłagana starość rozwiewa dawne pragnienia. Nadzieją dla Ebenezera są odwiedziny ducha tegorocznych Świąt – rozświetlonej jaśniejącym nimbem Irminy Liszkowskiej, która niczym Matka Boska otula go troską, ale ukazując współczesny świat prowadzi w zasadzie do Piekła. Rodzinny dom lokaja, w którym brzemienna i zbrukana żona - mocny epizod Marty Wiejak - nakrywa do świątecznego stołu nie jest oazą spokoju. W koszmarnym korowodzie, dyrygowanym przez karła pokazie mody odrażających postaci rodem z horroru, „Mad Maxa” i tarantinowskich piwnic biorą udział… no właśnie, ofiary okrucieństwa Scrooge’a, a może całego zdziczałego świata? Ofiary sadystycznej przemocy, czy może jej sprawcy? Straceńcy przesiąknięci zezwierzęceniem dzisiejszej rzeczywistości bałwochwalczo wychwalający, a może drwiąco potępiający bezwzględną postawę swego gnębiciela? Jakkolwiek by było Wojciech Czerwiński nie ma o człowieku XXI wieku najlepszego mniemania. A Scrooge? Podąży ku światłu, ku wiecznemu spoczynkowi. On także sprzeciwi się w końcu nieprawościom i złu. W blasku tej, która daje otuchę i nadzieję być może narodzi się innym człowiekiem. Zło czyha jednak i nie śpi. Zarzuca sieci. Jak w obrazie Gregory’ego Hoblita, żeby pozostać przy filmowych odniesieniach. Karzeł zaś prowadzić będzie ten orszak zepsucia i drwiąco się uśmiechać.
„Opowieść Wigilijna”, jak wcześniejsze reżyserskie wizje Wojciecha Czerwińskiego, oddziałuje na wszystkie zmysły - utkana jest z oszałamiających obrazów, dopracowana plastycznie, urzeka i niepokoi szklaną scenografią Marty Zając, olśniewa ekstrawaganckimi kostiumami, w których uwypuklone czerwone akcenty przeplatają się z czernią, bielą i szarością, porywa niepokojącą muzyką Piotra Łabonarskiego nie stroniącą od anielskich chórów, dźwięku dzwonów, zawodzących dusz, ale sięgającą też odważnie do współczesności, uderza feerią barw świateł Jarosława Wardaszka, które potęgują mroczny klimat, a w filmowym widzu obudzą skojarzenia ciemnej i jasnej strony mocy. Spektakl pełen jest symboliki, warstw psychologicznych, drobnych akcentów tworzących razem złożony układ, przemyślany artystycznie plan, w którym każdy szczegół jest istotny.
Twórcy dotykają świata zewnętrznego i duchowego Scrooge’a, rozdrapują zabliźnione rany, abyśmy dowiedzieli się czegoś o nas samych. Poszukują przyczyn braku wrażliwości dickensowskiego bohatera w nieszczęśliwym dzieciństwie i nieobecności matki. Wskazują na konsekwencje rozpadu rodziny i poczucie odrzucenia, które dotyka dzisiaj coraz więcej młodych, osamotnionych i zagubionych w szklanych ekranach ludzi. Czy to nie my sami w pogoni za „coraz więcej i lepiej” tworzymy kolejnych Ebenezerów? A jednak w tym przygnębiającym obrazie rozbłyska nadzieja – nie ma bowiem takiej czeluści, z której nie można wyjść na światło.
Tekst Marek Zajdler, fot. Aliaksandr Valodzin/East News