Terapia Szekspirem podszyta - "Opowieść zimowa" w Teatrze Powszechnym w Warszawie, recenzja
Żyjemy w świecie zwichrowanej psychiki. W cieniu wojny, wybuchających kryzysów, epidemii, katastrof i nieszczęść, którymi bombardują nas codziennie media. Jednocześnie obserwujemy wspaniałe, często sztucznie wykreowane życie gwiazd, celebrytów i naszych znajomych w social mediach, tak bardzo nieprzystające do szarej codzienności i droga do gorszego samopoczucia stoi otworem. Popadamy w depresje, stany lękowe, a wszystkie negatywne emocje rozładowujemy na najbliższych. Rodzinne relacje ludzi zapatrzonych w ekrany i cekinowy blichtr wielkiego świata trzeszczą w szwach, w pogoni za więcej i lepiej przestajemy widzieć drugiego człowieka. Gdzie szukać ratunku? Wiadomo – u terapeuty. Traumy i bolesne chwile należy przepracować pod czujnym okiem psychologa, a w końcu wydarzy się cud. Tylko czy na pewno będzie to cud, którego oczekujemy?
W warszawskim Teatrze Powszechnym na terapię wysłano bohaterów Szekspira. Reżyserka Pamela Leończyk wraz z dramaturżką Darią Sobik wystawiły „Opowieść zimową” jako sesję terapeutyczną traktującą o niszczycielskiej zazdrości, o trudnych relacjach małżeńskich oraz o niezaopiekowanych emocjach dziecka i rodziców, którzy doświadczyli rozpadu rodziny. Czy tak szalony koncept miał prawo się udać? Powszechny przyzwyczaił do tego, że nie stroni od mocnych tematów, że aktorzy skłonni są do poświęceń dla roli, a przy okazji, że lubią czasem pobłaznować na granicy dobrego smaku. Sęk w tym, że o ile spektakle bazujące na dwóch tylko tych elementach sprawdzały się znakomicie, o tyle mariaż wszystkich trzech wychodził już różnie. Tym razem jednak utrafiono w punkt, duet twórczyń wyważył odpowiednio szale i stworzył prawdziwą perełkę – humorystyczną, abstrakcyjną, zanurzoną jednocześnie w szekspirowskiej i współczesnej frazie, ożywczą, miejscami dojmująco smutną, wzruszającą, a przede wszystkim inteligentnie łączącą tu i teraz z odległymi czasami opowieści Stratfordczyka. W końcu ludzie i targające nimi namiętności się nie zmieniają.
Król Sycylii Leontes wraz z małżonką Hermioną trafiają na kozetkę, by poskładać do kupy własne małżeństwo. Oboje są skonfudowani, czują się niezręcznie nie bardzo wiedząc co począć w tej krępującej sytuacji. Spotkanie prowadzi terapeutka Paulina (Aleksandra Bożek) wraz z asystentem (Oskar Stoczyński), którzy w ramach eksperymentalnej wizualnie terapii-retrospekcji, wspomaganej scenograficzną makietą, blue boxem i kamerami, przeniosą parę w czasy odwiedzin króla Poliksenesa, gdy ich udany związek zaczęły dręczyć koszmary mężowskiej zazdrości. Ach, jakże cudowna jest słowna żonglerka przeplatanych kwestii szekspirowskich protagonistów z krótkimi komunikatami psycholożki poszukującej źródeł problemu i mechanizmów nim rządzących. Jak błazeńsko zagrane spotkanie obu władców i dworskie umizgi. Grzegorz Artman zachwyca bawiąc się rolą, wtrącając angielskie słowa, po królewsku eksponując rozbuchane ego, własną skruchę i wyolbrzymiony żal, zagłuszając sumienie i nie dając dojść do słowa drugiej stronie. Słowa padają mimochodem, jakby od niechcenia, każdy gest jest przemyślany, mimika aktora podbija farsowość, by za chwilę zmierzyć się z tragedią. Leontes widzi swą winę, ale opłakuje głównie siebie w stracie, którą sam spowodował. Hermiona Karoliny Adamczyk tuli dziecko skryta za ciemnymi okularami niczym ofiara przemocy domowej. Potrzebuje czasu, żeby się otworzyć, żeby uwierzyć w siłę własnego głosu, którego ktoś chce wreszcie wysłuchać. Odtwarzając koleje ich losu, szukając przyczyn rodzinnego dramatu docieramy w terapii do momentu, w którym Leontes traci kontrolę, zatraca się w zemście za domniemaną zdradę i dopuszcza zbrodni. Historia podąża za Szekspirem, Karolina Adamczyk przeobleka się w posąg obciążona gipsowym gorsetem, mija szesnaście lat, a cudem odnaleziona córka przybywa statkiem z Czech na królewski dwór, by przywrócić matkę do życia i pojednać się z rodzicami. Czy aby na pewno? Szekspirowskiego happy endu tu nie uświadczymy.
Obejrzymy za to psychodramę, wyreżyserowaną za kulisami przez Paulinę przy współudziale wcielającego się we Floryzela koterapeuty, której główną bohaterką będzie powracająca po latach córka Perdita wspaniale wyrysowana przez Annę Ilczuk. Czy Perdita jest prawdziwą królewską latoroślą nie jest właściwie istotne. Wystarczy, że jest córką. Córką skrzywdzoną, chowającą dawne urazy, które musi, a jakże, przepracować. Pamela Leończyk nadpisuje tekst Szekspira przyoblekając go w terapeutyczną sesję rozbitej rodziny, amatorski teatr absurdu, gdzie rozpisano role, ale nie przewidziano konsekwencji. Anna Ilczuk ubrana w bajkowo-wróżkową tiulową sukienkę recytuje, a raczej klepie frazy powitania, przebudzona Hermiona na przemian zanosi się szaleńczym śmiechem i przepełnia trwogą za utraconym dzieckiem, zadziwiony Leontes stara się zaś odnaleźć i z twarzą wybrnąć z krępującej sytuacji. Po odrzuceniu historycznego kostiumu zostają już tylko emocje, które z mocą wybrzmiewają ze sceny. Wzruszający monolog Leontesa jest rozpaczliwym krzykiem wszystkich ojców, z własnej czy nie własnej winy, pozbawionych dzieci. Przejmującym wspomnieniem „drobnych nóżek, które nie nadążają za złością mamy i upadaniem taty”, „józiowego pokoiku” i słodkiego „jupaaa” wpadającej w ramiona córki. Ojców wycieńczonych emocjonalnie, rodzicielsko nieporadnych i całkowicie zagubionych. Głos Perdity staje się głosem całego pokolenia dzieci z woli rodziców wychowywanych w rozbitych rodzinach, bez miłości i obecności jednego z nich. „Dlaczego nie było Cię na rozpoczęciu roku szkolnego?” pyta Leontesa. Monolog Anny Ilczuk przepełniony jest żalem i dziecięcą złością, niezrozumieniem dlaczego kochający ponoć rodzice dokonali wyborów jej kosztem. Dostaje się na równi nieobecnemu ojcu, który „zajęty królestwem” nie szukał kontaktu, jak i zaborczej matce, która wyzwalając się spod tyranii męża-władcy, zadbała o to, by zniknął też z życia córki. Oboje skazali ją na wykastrowane, nieszczęśliwe dzieciństwo, z którego brakami mierzyć się musi jako dojrzała osoba. Zamiast radości ze spotkania z odnalezionymi rodzicami, zostaje tylko bezbrzeżny smutek. Nie pomogą już lamenty padającej do stóp Hermiony, nie pomogą nieporadne próby śpiewania kołysanek przez Leontesa. Czasu nie da się cofnąć, straconych chwil nie da się odzyskać.
Zabrzmiało dość poważnie i smutnie, a przecież przybrana konwencja iskrzy się humorem i żartobliwym mruganiem okiem. O rzeczach niełatwych można opowiadać z lekkością, a „Opowieść zimowa” Pameli Leończyk w Powszechnym jest tego najlepszym przykładem. Antyczny chór zakończy spektakl śpiewnym podsumowaniem, a za terapię, bez względu na jej efekt, trzeba będzie uiścić opłatę. Jak to w życiu. Spojrzenie na międzyludzkie relacje przez pryzmat Szekspira i psychologicznej terapii przynosi ożywczy mariaż klasyki ze współczesnością. Przestaje dziwić nowoczesny sztafaż i kostiumy, wiarygodne i pomysłowe staje się użycie kamer przenoszących bohaterów w przeszłość, ucieleśniających ich doświadczenia, by przepracowywać je na nowo. Znakomicie w tę poplątaną konwencję i słowną żonglerkę wpisują się aktorzy, wśród których prym wiedzie tragikomiczny Leontes Grzegorza Artmana. Powstał inteligentny i przemyślany spektakl, który wchłania widza od pierwszej do ostatniej minuty, intryguje, bawi i daje do myślenia. Czy faktycznie terapie są lekarstwem na całe zło? Czy wiwisekcja jątrzących się ran każdemu przynosi ukojenie? Czy to raczej forma hochsztaplerki, forma wyłudzenia pieniędzy od zagubionych w relacjach ludzi? Ludzi, którzy zapomnieli, że problemy warto rozwiązywać od razu, że rozmawiać trzeba zawczasu. I że pewne traumy pozostaną z nami na zawsze. Zwłaszcza te wyrządzone w dzieciństwie. Bo przecież kultura terapii nie wzięła się znikąd. Popatrzmy w lustro. Czy rzucimy kamieniem?
Tekst Marek Zajdler, fot. Aliaksandr Valodzin/East News, HaWa/Teatr Powszechny