Karesy odziane w dresy - "Małżeństwo z kalendarza" w Teatrze Powszechnym w Radomiu, recenzja
Świętowanie Nowego Roku premierą zda się pomału tradycją Teatru Powszechnego w Radomiu. A że sylwestrowa zabawa winna być radosna nie dziwi wybór lżejszego repertuaru. Lżejszego, nie znaczy wcale gorszego, zwłaszcza gdy za reżyserię wziął się Jarosław Tumidajski, którego „Świętoszka” i „Iwonę – księżniczkę Burgunda” mieliśmy już na radomskiej scenie okazję oglądać. Tym razem sięgnął on po kolejny kostiumowy utwór – zapomnianą i rzadko wystawianą oświeceniową komedię Franciszka Bohomolca „Małżeństwo z kalendarza”. I nie było w tym przypadku, bo tekst zna na wylot, wszak reżyserował go już lata temu w Teatrze Polskiego Radia i w Teatrze Wybrzeże wraz z fredrowską „Cudzoziemszczyzną”. Tym razem jednak uszył zupełnie współczesny obraz, w którym nie uświadczymy walki „fraka z kontuszem”, lecz z poszanowaniem oświeceniowej frazy przyjrzymy się aktualnemu do dziś zestawowi polskich przywar narodowych. Brzmi jak wyciągnięta z lamusa ramota? Nic bardziej mylnego.
Waszmość Pan Staruszkiewicz (Marek Braun), wierzący w sny i przepowiednie z kalendarza szlachcic od Seneki się wywodzący, pragnie wydać za mąż swą jedyną córkę, piękną przymiotami Elizę (Zuzanna Repelowicz), która od trzech lat przebywa na wychowaniu u jego siostry, pani Bywalskiej (Małgorzata Maślanka) w Warszawie. Kandydatów do ręki panny jest dwóch: Ernest (Alan Bochnak), niemiecki pułkownik służący w wojsku polskim, kawaler godny i pieniążki mający, lecz niestety cudzoziemiec oraz Imć Pan Marnotrawski (Mateusz Paluch), filut i ladaco, ale nade wszystko szlachcic, który choć zadłużony po uszy, by posag zdobyć mami gładkimi słówkami i łacno przekonuje rodziciela do swej kandydatury. Córki o zdanie nikt rzecz jasna nie pyta i choć serce jej przy Erneście bije, musi podporządkować się ujawnionej w ostatniej chwili ojcowskiej woli. Ślub bowiem już dziś – w kalendarzu stoi, że najlepsza to data na zamążpójście i dziatki zdrowe w przyszłości, tedy lekce sobie ważyć tego nie można. Nadzieja cała w Agacie (Katarzyna Dorosińska), służebnej Bywalskiej, która w przyjaźni z Elizą będąc i o panienkę dbając, niecne kłamstwa Marnotrawskiego na jaw próbuje wydobyć. Sama takoż ma w tym interes, bowiem iść ma za mąż za czeladnego pana młodego, a i ona skłania się (a nawet rozkłada) widocznie ku lokajowi Johanowi (Filip Łannik), niźli ku koniuszemu Chudeckiemu (Tomasz Woltański). Pomocy szuka wciągając w intrygę kupca Anzelma (Cezary Domagała), u którego polski szlachciura długów narobił i który prawdę imć Staruszkiewiczowi wyjawić może. Wciąż brzmi jakby żywcem z Sienkiewicza i Fredry? Nic bardziej mylnego.
Bo choć Jarosław Tumidajski zachował oryginalną frazę Bohomolca, wycinając jedynie co bardziej niezrozumiałe dla dzisiejszego widza fragmenty o drabancie, circumskrypcjach, czy demeszce oraz cenzurując wtręty o Żydach, to wizualnie przeniósł nas do tu i teraz. Nadbudował przy tym komediowy tekst kolejną warstwą humoru wynikającą ze zderzenia staropolskich słów z całkowicie współczesnymi scenicznymi realiami. Zrobił więc dokładnie to, co Michał Zadara z fredrowską „Zemstą” w Teatrze Komedia i co więcej, uczynił to równie udanie. Scenografia Michała Dracza zabiera nas bowiem do przystrojonej przaśnie sali weselnej ze szwedzkim stołem i podestem dla kapeli, za oknem zaś – tu mam trochę pretensji o słabą widoczność – dumnie prezentuje się Różaniec Polski i sklep z niemiecką chemią. Kostiumy Krystiana Szymczaka oscylują wokół dyskotekowej mody rodem z remizy, trzech pasków i dresów w różnych odcieniach – tych polskich obowiązkowo z orłem i hasłem „Bóg, honor, Ojczyzna”, tych niemieckich w czarno-bieli lub krzykliwym pomarańczu Olivera Kahna. Nawet śnieżnobiała bufiasta bluzka panny młodej ozdobiona została logo sportowej firmy, choć towarzyszyła jej dla kontrastu ludowa spódniczka. Światła rozpaliła ściągnięta do Radomia Katarzyna Łuszczyk, której świetną pracę podkreśliła jeszcze rozmigotana blaskiem ozdób scena. Muzyczną oprawę zapewnił sam reżyser, podbijając humor umiejętnym użyciem fragmentów utworów od „Roty” w rytmach disco polo począwszy, poprzez Marsz żałobny Chopina, Chrisa Isaaka, Alphaville, Cleo, Eurythmics czy cumgirl8, a na „Kołysance” Michała Lorenca skończywszy. Warto też wspomnieć o interesującym użyciu perkusji, która wybrzmiała kilkakrotnie, ale najdonośniej podczas nader bliskiego spotkania Agaty z Johanem. Dodatkowy humorystyczny akcent stanowiły znane wszystkim dość obcesowe gesty kontrastujące ze słownym uniżeniem rozmówców, odpowiednia artykulacja (ukłony dla słowa „hultaj”), zderzenie dawnych znaczeń z ich współczesnym rozumieniem, wyskakujące znienacka selfiaczki, czy prześmieszne rekwizyty dopełniające całości. Drobny fragment spektaklu został także dopisany, dzięki czemu wzrośnie w narodzie niekoniecznie przydatna wiedza filologiczna.
Aktorsko spektakl pokazuje się z naprawdę solidnej strony. Prym na scenie wiedzie wymachująca kitą kanarkowych włosów Katarzyna Dorosińska z zawadiacką miną kręcąca wszystkimi domownikami. Nie daje od siebie oderwać wzroku w tańcu ułożonym dlań przez Olivię Lucedarską, a jej wzdraganie przed przyjęciem żelków Haribo to już prawdziwy majstersztyk komizmu. Zuzanna Repelowicz wspaniale oddaje rozpacz i frustrację panny na niechcianym wydaniu, niezwykle kunsztownie operuje też kieliszkiem czy kościelnym zaśpiewem. Po Marku Braunie widać od razu, że zna się na modzie, ciemnota i ksenofobia wypływają zeń wartkim strumieniem, a jednocześnie trudno chłopa… oj, oj Mości Dobrodzieja nie lubić. Dzielnie towarzyszy mu obwieszona bursztynami Małgorzata Maślanka trzymająca fason elegancji nawet w granatowym dresie, choć swymi bluźnierstwami doprowadza brata do alteracji. Perełkę z tak drobnej w sumie roli wysupłał Tomasz Woltański – prostaka i kretyna ciężko zagrać, gdy w ustach sentymenta, indygenaty czy estymacje, a udało się pysznie. Filip Łannik sprostać musiał zwłaszcza energii rozochoconej Agaty, ale przytomnie pilnował też interesów swego mocodawcy posuwając się nawet do ofiarnego spożycia celulozy. Mateusz Paluch i Alan Bochnak jak na dwa katolickie koguciki przystało stroszą piórka sprzedając swe wdzięki i finansowe walory – jeden nie wzdraga się przed żadnym szalbierstwem, drugi ledwie po jednym kieliszku. Dobrze przy tym, że nie wsiadł za kółko. Cezary Domagała przybrał zaś pozę Siwowłosego i Ojca Chrzestnego w jednym i aż dziw bierze, że sam przy tym areszt nałożył.
„Małżeństwo z kalendarza” obśmiewa strofami Bohomolca polską zaściankowość i umysłową ciasnotę, a wizualizacją Tumidajskiego drwi z prawicowych haseł „Polski dla Polaków”, bogoojczyźnianego nadęcia i wciąż obecnego w nas szowinizmu. Okazuje się, że tekst pisany przeszło ćwierć wieku temu nadal koresponduje ze współczesnością, a zjadliwy humor nie stracił nic na sile. Więcej nawet, udało się go podbić przyjętą konwencją, inscenizacją i grą aktorską, nie przekraczając przy tym granicy dobrego smaku, a co najwyżej puszczając czasem sitcomowe oko. Ba, może jedynie innych cudzoziemców mamy dziś na celowniku. Tak czy inaczej komedia to nader zacna i grzechu warta, o czem niniejszym zaświadczam i atencję Państwa nań kieruję.
Sługa uniżony: Marek Zajdler, fot. Natalia Kabanow