Wodewil z nutą refleksji - "Karnawał warszawski" w Teatrze Komedia, recenzja
W przedwojennej Warszawie karnawał był okresem iście szampańskiej zabawy. Wytworne bale, tańce do białego rana, eleganckie kreacje lub całkiem szalone przebrania oraz smakowita kuchnia towarzyszyły co sobotę mieszkańcom stolicy. Niemal każde środowisko miało swoją własną karnawałową imprezę. I tak jak arystokracja nie mogła odpuścić przyjęcia u prezydenta Mościckiego czy charytatywnego balu Towarzystwa Pomocy Ociemniałym Ofiarom Wojny „Latarnia” organizowanego przez księżnę Teresę Sapieżynę w Hotelu Europejskim, tak stołeczna śmietanka towarzyska nie omijała ekskluzywnego Balu Mody, a studenci słynącej z przebieranek zabawy na Akademii Sztuk Pięknych. Bywać w towarzystwie należało, a tradycja głosiła, że panny młode winny poznać przyszłych mężów właśnie na zabawie karnawałowej. Na kanwie tego wdzięcznego tematu powstał na początku XX wieku wodewil Cyryla Danielewskiego „Karnawał warszawski”, przypomniany po wojnie ledwie jednokrotnie w Teatrze Komedia w 1960 roku, a teraz powracający na tę scenę za sprawą reżysera Sławomira Narlocha. To akurat nie dziwi, bo zdążył on przyzwyczaić już do swych śpiewno-muzycznych retro skłonności jako dyrektor Teatru Pijana Sypialnia. Narloch wykopał więc gatunek wodewilu z otchłani zapomnienia, a tę lekką krotochwilną opowiastkę okraszoną tańcem, piosenkami i nader wyrazistymi postaciami podał w zawrotnym tempie i sporą ilością humoru wraz z prawdziwie gwiazdorskim zespołem twórców i aktorów.
Przypominanie ponadstuletniego tekstu w oryginale nie byłoby najlepszym pomysłem – i tak trąci on nieraz myszką, choć akurat patriarchalne wtręty brzmią w dzisiejszym kontekście nawet zabawniej. Język został jednak smakowicie uwspółcześniony, a reżyser zabawił się genderowo obsadzając w kobiecych rolach trzech aktorów, co nawiązuje do tradycji wodewilu, a przy okazji przedwojennego kina, gdy pierwsze role kobiece grali Adolf Dymsza czy Eugeniusz Bodo. Nawet jednak w tak wesołym, żywiołowym i czysto rozrywkowym utworze Sławomir Narloch znalazł drobne pęknięcie, szczelinę w czasoprzestnieni prowadzącą do współczesnego, melancholijnego odczytania „Karnawału warszawskiego”.
Fabuła, jak to w wodewilu, nie jest zbyt skomplikowana. Mający skłonności do trunków wszelakich radca Mateusz Brzeski gospodarzy na głębokiej prowincji. Pięć córek bez posagu nie ma tu szans na znalezienie odpowiedniego kandydata na męża, może za wyjątkiem Jadwisi zakochanej w miejscowym doktorze bez praktyki. Ponieważ panny nie chcą jednak pomrzeć z wiankiem staropanieńskim na głowie i tłustym mopsem na ręku, knują wraz z matką intrygę, by na czas karnawału przenieść się do Warszawy. Tam zaś Brzescy organizują bal, na który kawalerów ściąga wspomniany doktor Perkowski. Przyobiecano mu córkę, o ile dwie starsze siostry znajdą wpierw swoich absztyfikantów, bowiem zwyczajem uświęconym w rodzinie jest zamążpójście po starszeństwie. A potem w korowodzie komedii omyłek i towarzystwie ściągniętych przez gosposię strażaków wszyscy ruszają w tany i matrymonialno-miłosne umizgi. Energetyczne widowisko rozsadza scenę wspaniałymi i niezwykle wymagającymi układami choreograficznymi Michała Cyrana oraz różnorodną, pięknie zaaranżowaną muzyką Jakuba Gawlika, w której fragmentami pobrzmiewają bałkańskie echa. Monochromatyczna, błyskająca refleksami luster scenografia Martyny Kander zostawia przestrzeń dla tanecznych popisów w blasku karnawałowych świateł Karoliny Gębskiej. Idealnie współgrają z nią zmyślne czarno-białe kostiumy Anny Adamek oraz charakteryzacja, która przenosi większość aktorów do klatek filmowych przedwojennego kina. Większość, bowiem nie wszystkich. Kolorowym motylem, choć tylko poprzez czerwoną szminkę na ustach i zupełnie odmienny, dzisiejszy w kroju strój jest najmłodsza z córek – Michasia.
Wcielająca się w nią Helena Englert jest właśnie narlochowym pęknięciem, zanurzona w akcji wodewilu, a jednak trochę obok niego. Smutne nuty podbijane nostalgiczną muzyką fortepianu i skrzypiec przebijają się w tej roli będącej bardziej tu i teraz, niż w międzywojniu. Englert, przy współudziale unoszącego się dlań nad ziemią Kazimierza, czule opowiada o samotnej dziewczynie szukającej miłości, szczęścia, ale też swojego miejsca na Ziemi w chaosie wielkiego miasta, jakim stała się Warszawa. I choć reżyser zapowiadał, że stolicę traktuje tu jedynie jako metaforę krainy „szczęść niezliczonych”, to jednak nawiązań warszawskich w tekście, scenografii i samym udziale podchorążych z położonej niedaleko Akademii Pożarniczej jest tak dużo, że ów uniwersalizm nieco się zaciera. Odległe czasowo światy łączy miłośniczka straży ogniowej i tramwajów, ochrzczona wiślaną wodą gosposia Frania, czyli Barbara Kurdej-Szatan, powierniczka Michasi, szukająca jak i ona romantycznej relacji, choć ograniczonej do strażackiego munduru. Pełna rockowej werwy wykonuje utwór „Kuchareczka”, ale z czasem i dla niej wielkie miasto okaże się rozczarowaniem. „Jest tu jakiś strażak na tej sali?” – pyta smutno i aż się łezka w oku kręci. Delikatnie gorzki wydźwięk rezonuje z iskrzącym humorem energetycznym widowiskiem, w którym znakomicie odnalazła się cała obsada. Palmę pierwszeństwa wypada przyznać rewelacyjnemu Krzysztofowi Szczepaniakowi, który zarówno jako wyuczona trenów o Orszulce Wandzia, jak i konkurent-lokator Artur Mroczkowski czuje się jak ryba w wodzie, powala mimiką, gestem, czaruje uśmiechem i porywa tańcem, jakby wodewil wyssał z mlekiem matki. Jego dialog z Heleną Englert w rytm transowo-balowych podrygów (świetny swoją drogą pomysł inscenizacyjny) to komediowe mistrzostwo świata. Wspaniale w przyjętej konwencji wypada upojona wonią rezedy pani Brzeska Magdy Smalary upozowana na twardą, dystyngowaną matronę prowadzącą swe córki, niczym gąski w dorosłe życie. Operetkowe walory głosowe aktorki wybrzmiewają w piosence „Bo gdy żonka rozum ma”, a w pamięci zapisał się monolog o alternatywnej drodze życia niezamężnej panny. Swoje pięć minut mają także gruchający jak gołąbeczki Maciej Pawlak i Artur Chamski w cudownie wyśpiewanym duecie „Kochać się nie grzech” – olbrzymie brawa dla tańcujących w roli Jadzi i Klary aktorów, którzy dzielnie wpisali się w zwariowany pomysł zamiany męsko-damskich ról. Maciej Pawlak dodatkowo zabawnie kruszy czwartą ścianę i puszcza wodze elvisowskiej fantazji na koniec tej samej piosenki wykonywanej z Beatką, czyli Julią Kamińską. Aktorka przebijająca dalece urodą swe starsze siostry mężnie znosi rolę Kujawianki zamiatając całe Bródno, mrugając okiem do Szedlińskiego i ratując od śmierci głodowej swego rodziciela. Kacper Kuszewski bowiem niemal postradał życie i majątek w karnawałowym szaleństwie, przytłoczony nadmiarem estrogenu stara się sprostać wymaganiom żony i córek, ale tchu mu nie staje. Drobną pociechę znajduje w popijanej ukradkiem wódeczce, która sprowadza go czasem na manowce (tak zającu, do ciebie piję), ale po prawdzie nieba by swoim kobietom przychylił. Crème de la crème wokalno-tanecznych popisów stanowi wspólnie wyśpiewana na głosy piosenka „Tik-tak” i zwariowana, rozhulana „gra w podróżnika” wieńcząca pierwszy akt, po której konieczna była interwencja straży i odpompowanie nagromadzonej na scenie wody. W dublurze występują Agnieszka Skrzypczak, Marek Zawadzki i Karol Puciaty, ale och ma scenie nie miałem przyjemności oglądać.
Sławomir Narloch pieczołowicie zrekonstruował przedwojenny wodewil, a kompletując taką obsadę zapewnił widowisku w Teatrze Komedia ogień i żar, którego nie ugaszą sikawki z całego Marymontu. Nogi palą się do tańca, śmiech wybucha co i raz na widowni, confetti spada z nieba, słowem: karnawał jak się patrzy. Dla refleksji wrzucił też łyżkę dziegciu, jakby tęsknotę za dawnymi zwyczajami i wspólnymi zabawami, które zastąpiono silent disco i mrowiem podrygujących, zamkniętych w sobie, samotnych ludzi. Szczęście czeka jednak za rogiem, wystarczy tylko je dojrzeć i przekuć otaczający nas balon. Warto sprawdzić, czy nie czeka w foyer Komedii, w końcu trwa tam „Karnawał warszawski”. A to najlepszy czas na szukanie miłości. Choćby do teatru.
Tekst: Marek Zajdler, fot. Anita Walczewska/East News, Jacek Domiński/Reporter