
Terapia bliskością - "Lekcje tańca" w Teatrze Kwadrat, recenzja
Z Sengą Quinn nie jest najlepiej. Leży nakryta kocami i pogrąża się w rozpaczy w towarzystwie Billie Holiday, Julie London i Etty James. Byle smutno i łzawie. Wypadek sprawił, że musiała rozstać się ze swoją największą życiową miłością – tańcem. Unieruchomiona w ortezie noga i brak możliwości jej operowania wpychają ją w czarną otchłań, z dala od ukochanego Broadwayu. Porzuca narzeczonego, alienuje się od najbliższych, zamyka w czterech ścianach i oddaje przeżywaniu boleści. Z marazmu wybudza ją nagłe pukanie do drzwi. Sąsiad spod czwórki Ever Montgomery, o którego istnieniu nie miała pojęcia, profesor w spektrum autyzmu na Nowojorskim Instytucie Technologicznym wpada do niej z nietypową propozycją. Oferuje tygodniową gażę za godzinną lekcję tańca i żadnym sposobem nie daje się spławić. A nawet dotknąć.
Tak właśnie rozpoczyna się czuła opowieść niezbyt u nas popularnego amerykańskiego dramaturga i scenarzysty Marka St. Germaina „Lekcje tańca”, którą na kameralnej scenie Teatru Kwadrat wyreżyserował Michał Staszczak. Spektakl zainspirowany spotkaniem z autystycznym synem prowadzącego nowojorski Singature Theater Jima Houghtona oraz postaciami Temple Grandin czy Michaela McManmona wprowadza nas w niuanse trudów życia wysokofunkcjonalnych osób w spektrum autyzmu i ukazuje różne oblicza samotności współczesnego człowieka. Dla równowagi przybiera oprawę komedii na poły romantycznej, gdzie żart ściele się gęsto, a wzruszenie momentami odbiera mowę. Spotkanie dwóch osób z całkowicie odmiennych światów da impuls do poszukiwania nadziei w beznadziei, do przełamywania barier, do wrażliwej empatii i do zaakceptowania jedynego życiowego pewnika – zmiany. W miarę rozwoju ich znajomości, Ever i Senga otwierają się na nowe i wzajemnie wyciągają z emocjonalnego dołka pomagając przezwyciężyć zadawnione lęki i obawy. Lekiem okazuje się przyjaźń, podskórna miłość, bliskość, dotyk i zrozumienie, że dzieli ich znacznie mniej, niż przypuszczali.
Przed dwójką aktorów postawiono zadanie zmierzenia się z wyrazistymi, choć czasem niekonsekwentnie nakreślonymi postaciami. Rewelacyjnie poradził sobie Andrzej Andrzejewski, którego Ever ma coś z Raymonda z „Rain Mana” - sztywność ciała będącego w permanentnym napięciu, pochyloną głowę i stroniący od bezpośredniego kontaktu wzrok omiatający otoczenie, mechanicznie wypowiadane słowa, których dobór nie baczy na konwenanse, wzbogacone drobnymi, nerwowymi gestami palców u dłoni dopełniającymi całości. Z czasem te symptomy ulegną pewnemu spłaszczeniu, by jak na romantyczną historię przystało, nie przesłonić wzruszającej sceny finałowej. Andrzejewski znakomicie, bo autentycznie ogrywa relacyjną niezdarność Evera, sztuczne próby podtrzymania towarzyskiej rozmowy, napady lęku i powolne otwieranie się na drugiego człowieka. Rozbita wewnętrznie Senga w wykonaniu Anny Karczmarczyk wydała mi się początkowo nazbyt krzykliwa i zwyczajnie odpychająca. St. Germain nie oszczędził tej postaci - Sengi nie da się lubić, w swym teoretycznie depresyjnym stanie jest jednocześnie agresywna i konfliktowa, szumne deklaracje walki o własną sprawność w żaden sposób nie przekładają się na czyny, buzuje w niej tylko złość na wszystko i wszystkich. Przypuszczam, że każdy nieautystyczny mężczyzna prawdopodobnie zatrzasnąłby drzwi z drugiej strony mając do czynienia z taką choleryczką, w dodatku niezbyt bystrą. Ciężko bowiem patrząc i słuchając Evera nie zauważyć w nim oznak autyzmu. To zapewne konsekwencja drugiego grzechu autora, który nie powstrzymał się przed typowym amerykańskim dydaktyzmem, zarówno w kwestii objaśniania cech autyzmu, jak i ekologicznych wtrętach. Może czepiam się tylko jako ojciec neuroróżnorodnego syna, ale St. Germain powielił tu grzech „Rain Mana” mieszając autyzm z zespołem sawanta. Wskazując na autystycznych geniuszy stawia na przekaz, że problemy relacyjne, brak akceptacji dla zmiany i introwertyczna aspołeczność kompensowane są przez jakieś supermoce. Niestety tak różowo wygląda to w niewielu przypadkach. Pomijając tę kwestię dialogi napisane są barwnym, żywym językiem, nie brakuje im tempa i humoru, choć kilka dowcipów trąci sucharem, a część umyka polskiemu widzowi odnosząc się do baseballa, czy geografii USA. Druga część spektaklu, zwłaszcza od chwili, gdy Senga ulega zaciekawieniu Everem delikatnie zwalnia, dzięki czemu potrafi wzruszyć i poruszyć. Anna Karczmarczyk zmienia się w ciepłą, wrażliwą i empatyczną kobietę, a bliska i niemal terapeutyczna relacja z Everem pozwala pokonać obojgu własne obawy i zadawnione lęki. Przypadkowe spotkanie otwiera przed do niedawna samotnymi bohaterami nowe horyzonty. A wspólny taniec nie jest końcem, tylko pięknym początkiem.
Inscenizację wspiera bardzo udana i przemyślana w przestrzeni scenografia Karoliny Bramowicz podkreślana światłami Macieja Iwańczyka, taneczna choreografia mistrzyni Eweliny Adamskiej-Porczyk oraz budująca nastrój muzyka dobrana nieco wbrew oryginałowi spośród amerykańskich hitów i standardów przez Michała Staszczaka. Wisienką na torcie jest obecność dwóch gwiazd Teatru Kwadrat: Hanny Śleszyńskiej i Pawła Wawrzeckiego, których głosy słyszymy z offu w rolach ciotki Lynn i konferansjera.
„Lekcje tańca” to zabarwiona humorem, ale przede wszystkim mądrze opowiedziana i znakomicie zagrana historia dwojga wykluczonych ludzi, którzy odnajdują w sobie wrażliwość i siłę do działania dzięki ich wzajemnej relacji. Relacji nieoczekiwanej, bardziej przyjacielskiej, niż miłosnej, ale wspierającej i otwierającej na drugiego człowieka. Ever i Senga poddają się terapii bliskością i choć nie jest im pisana wspólna przyszłość, to nabierają odwagi do zmian, ich akceptacji i odkrywania nowego. Nawet jeśli to tylko i aż zjedzenie truskawki. Najważniejszy jest ten pierwszy krok. W końcu nikt nie chce być sam.
Tekst Marek Zajdler, fot. Teatr Kwadrat