Nasz teatr logo

Witajcie w zoo - „Belfer!” w Teatrze Ateneum, recenzja

Przyszedłem zobaczyć „Belfra!”. Przyszedłem zobaczyć potwora. Przyszedłem zobaczyć aktora. Na Scenie 61 Teatru Ateneum dostałem 3 w 1 w osobie Przemysława Bluszcza, który wrzucony został na głęboką wodę monodramu przez reżysera Jacka Bończyka. Dla obu panów to nie pierwszyzna – Przemysław Bluszcz zagrał wcześniej w „Samospaleniu” Krzysztofa Szekalskiego zdobywając Główną Nagrodę Aktorską na XII Ogólnopolskim Przeglądzie Monodramu Współczesnego, na deskach Ateneum reżyserował nie tak dawno „Znieważonych” Sándora Máraiego w wykonaniu Dariusza Wnuka, zaś dla Jacka Bończyka to już czwarty wystawiany spektakl jednego aktora. Trafił więc swój na swego. Dwóch artystów z doświadczeniem i silną osobowością wzięło na warsztat tekst belgijskiego dramaturga Jean-Pierre’a Dopagne’a, który debiutował na polskiej scenie w 2004 roku i zapadł w pamięć dzięki kreacji Wojciecha Pszoniaka. Poprzeczkę postawili więc wysoko. 
   Historia tytułowego belfra jest elegancko zapętlona i przewrotnie skonstruowana. Mamy do czynienia z aktorem, który wspomina nauczycielskie czasy, a w retrospekcjach oglądamy belfra, który w zasadzie jest przecież aktorem. Oba zawody łączy znacznie więcej niż można przypuszczać, oba stosują te same retoryczne chwyty, oba posiadają widownię, oba dość często równie milczącą, czasem ziewającą i zapadniętą w sobie, choć w teatrze koniec występu nagradzany jest przynajmniej brawami. Los nauczyciela nie jest taki różowy. Podobnie rzecz ma się z naszym bohaterem, który wkracza do zawodu z idealistycznym nastawieniem, marząc o krzewieniu miłości do literatury. Wspominając szacunek jakim darzył „bogów umysłu” jego wyrosły na roli ojciec oraz swego mistrza, pierwszego nauczyciela greki i łaciny, pana Gardon, rozświetlającego dziecięcy świat obrazami „Iliady”, pragnie przekazać to światło kolejnym pokoleniom. I zderza się ze ścianą. Z każdym dniem, tygodniem, miesiącem i rokiem pracy w szkole dla trudnej młodzieży odkrywa, że współczesny system edukacji toczy rak, nieuleczalna choroba dotykająca pospołu belfrów i uczniów. Pierwsi łykają xanax, biegają na terapie lub sięgają po kieliszek, chcą jedynie odwalić robotę najmniejszym nakładem sił, przeżyć kolejny dzień nie przemęczając się zbytnio, bo wiarę w młodzież już dawno utracili. Przecież to „zwierzęta – kierują się instynktem, nie rozumem”. Uczniowie nie mają za grosz szacunku dla żałośnie opłacanych idiotów, którzy chcą im przekazywać wiedzę. „Wolter im zwisa miękkim kalafiorem”. Pragną jedynie świętego spokoju, pusty wzrok kierują w przestrzeń wyłączając jaźń, obojętnieją i nie bardzo rozumieją czego się od nich oczekuje. Autorytety? Nauka? Nie żartujmy. Pomalujmy paznokcie. Przeskrolujmy TikToka.
   A przecież może być inaczej. Żona naszego bohatera wybiega codziennie do pracy ze śpiewem na ustach i wraca tak samo szczęśliwa. Co jest nie tak z edukacją? Co stało się z wymarzonym powołaniem? Dlaczego jego nauczycielskie życie jest „tragedią w pięciu aktach rozpiętą między Racinem a Szekpsirem”? Gnębiony przez swą klasę maturalną, pełną freaków i buntowniczych podrostków, belfer w końcu wybucha. W rocznicę śmierci Moliera, przy omówieniu II sceny I aktu „Mizantropa”, daje upust nagromadzonej przez lata frustracji. Oględnie mówiąc. Czy spotka go kara? Nie może być inaczej. Choć kara potrafi być też wyzwoleniem. A z czasem ulegnie relatywizacji. Może nawet stanie swego rodzaju nagrodą. Bo czy można dziwić się reakcji belfra doprowadzonego do ostateczności?
   Przemysław Bluszcz przymila się ujmującym uśmiechem kochanego psora, zza którego spoziera szaleniec i psychopata. Hipnotyzuje osobistym urokiem, zaciekawia, rozbawia, szokuje i od samego początku wciąga widza w grę-pułapkę. Żałuję nieco, że publika na moim przedstawieniu nie dała się wciągnąć w tę belfersko-uczniowsko-teatralną relację, bo immersja takiego spektaklu byłaby o niebo większa. Ale w teatrze trzymamy się dość sztywnych reguł i ciężko się przełamać. Nie dotyczy to na szczęście sceny, gdzie Przemysław Bluszcz mieni się kolorami zerkając zza oprawek sporych okularów i kontynuuje publiczną spowiedź. Gestem, tembrem głosu, mimiką i scenicznym ruchem lawiruje płynnie między zniewieściałym René, cwaniackim Jacques’iem, zblazowaną Veronique, ponętną Jeanvive czy grubiańskim dyrektorem. A jednocześnie pozostaje sobą – opowiadaczem historii, belfrem, aktorem i coraz bardziej rozumianym potworem. Skazany na występowanie na scenie kreuje jednoosobowe show ze stoickim spokojem relacjonując szkolne dramaty, by za chwilę unieść się w szale i cisnąć krzesłem (a energii mu w tym nie brakuje, o czym najlepiej wie ów jednorazowy rekwizyt). Ma w sobie coś demonicznego, niepokojącego, a zarazem delikatnego i kruchego, jak doktor Jekyll i Mr. Hyde otwiera różne zapadki świadomości utrzymując widza w napięciu i wyczekiwaniu na nagłą zmianę. Spojrzeniem zza weneckiego lustra uśmiecha się do nas sardonicznie, do końca zostawiając w niepewności gdzie leży granica między fikcją a prawdą.
   Scenografię zaprojektował udanie Grzegorz Policiński, który magią światła i częściowo ograniczonym fragmentem sceny utworzył odrębne przestrzenie zgrabnie wtapiające się w tekst monodramu. Użycie rzutnika pozwoliło na zwizualizowanie drugoplanowych bohaterów, dzięki czemu przestali być anonimowi, zyskali twarze, stali się nam bliżsi, niemal namacalni. Opracowanie muzyczne Jacka Bończyka wypełniło pauzy, ale potrafiło też wybrzmieć ostrzejszymi tonami uzupełniając przeplatające się plany scenicznej opowieści. Opowieści gorzkiej, bo relacje mistrz-uczeń dawno już odeszły od ideału Stowarzyszenia Umarłych Poetów, a niebezpiecznie zbliżają się do teatralnej fikcji „Belfra!”. Kosze na śmieci na nauczycielskich głowach, roszczeniowi rodzice, drwiący i bezczelni uczniowie, niskie płace kierujące do zawodu prawdziwych idealistów albo desperatów. Przynajmniej taki obraz systemu edukacji przedstawiają nam media. Jak odnaleźć mają się w tym belfrowie? Tak jak dziś w Kolbuszowej? Ile trzeba jeszcze, by ktoś zrealizował scenariusz Dopagne’a?
   Przemysław Bluszcz ma to szczęście, że spotkał na swej drodze licealną profesor Janinę Czugajewską, „kobietę będącą teatrem”, która pchnęła go do zawodu i otworzyła na kulturę. Ja mam to szczęście, że wykładałem na zajęciach dla studentów, którzy nastoletnie bunty mieli już dawno za sobą. Ale upadek autorytetu nauczyciela jest faktem, strach przed szkołą i narastająca przemoc rówieśnicza także. Paniczna ucieczka do „chmury” nie jest systemowym wyjściem. Smutne, choć dobre dla teatru, że sztuka powstała przeszło dwadzieścia lat temu nic a nic nie straciła na aktualności. Może jednak nie warto bić na alarm? Jest przecież pełno zdolnych młodych ludzi chcących się uczyć i czerpać od najlepszych. Pewnie mógłby o tym zaświadczyć asystujący reżyserowi Iwo Bluszcz. Wolę chyba zostać z tą myślą.
   „Belfer!” jest zabawą teatrem w teatrze, żywym i błyskotliwym tekstem, ale przede wszystkim znakomitą kreacją jednego aktora. Jacek Bończyk postawił Przemysława Bluszcza w sytuacji granicznej, w momencie przełomu i dał wybrzmieć kolorytowi jego aktorskiej wrażliwości. Spotkanie ze ścianą okazało się w tym wypadku wyjątkowo mocnym teatralnym doświadczeniem. Jeśli chcecie go doświadczyć wpadnijcie do Ateneum. Zajrzyjcie do teatru. Zajrzyjcie do szkoły. Witajcie w zoo.

Tekst Marek Zajdler, fot. Paweł Wodzyński/East News