Nasz teatr logo

Z konsumpcją w tle - "Śluby panieńskie" w Teatrze Polskim w Warszawie, recenzja

W dniu 112. rocznicy otwarcia Teatru Polskiego w Warszawie na deskach „domu Fredry”, jak określa scenę przy Karasia dyrektor Andrzej Seweryn, zagościły „Śluby panieńskie”. Zagościły tu po raz trzeci po inscenizacjach Romana Zawistowskiego w 1959 i Andrzeja Łapickiego w 1984 roku, a jednocześnie bodaj po raz pierwszy w Polsce w interpretacji zachodniego reżysera. Dan Jemmett znany jest publiczności stołecznego Polskiego nie od dziś – wystawiał tu już dwa dzieła Szekspira oraz dramat Johna Forda. Tym razem przymierzał się do realizacji sztuki Richarda Sheridana, ale brak polskiego tłumaczenia spowodował, że Andrzej Seweryn zachęcił Brytyjczyka do wzięcia się za bary z komedią hrabiego Fredry. W ten sposób zapoczątkował eksperyment kulturowy, w którym polska klasyka spotkała się z angielskim humorem i francuską pikanterią.
   Tekst „Ślubów panieńskich” nie ma najlepszego tłumaczenia ani na angielski, ani na francuski dlatego Dan Jemmett odkrywał jego urok i bogactwo stopniowo już podczas pracy z aktorami. Uderzyła go przy tym przebiegłość postaci, które nie wahają się przed użyciem podstępu, a z drugiej strony przewrotne podobieństwo z brytyjskim sitcomem z lat 70-tych „Man About the House”, który pamiętał z dzieciństwa. Z recenzenckiego obowiązku obejrzałem kilka odcinków historii o dwóch wyzwolonych Angielkach wynajmujących mieszkanie na przedmieściach Londynu, których życiowe nieogarnięcie powoduje potrzebę znalezienia kolejnej współlokatorki. Szybko okazuje się, że mimo głoszonych feministycznych haseł najlepszym wyborem będzie przypadkowo poznany chłopak, bo jako jedyny potrafi gotować i cokolwiek naprawić. Pozornie daleka to paralela, a przecież komedia Fredry powstała pierwotnie napisana prozą jako „Nienawiść mężczyzn” dopiero z czasem ewoluując w znany nam wszystkim wierszowany utwór. Dan Jemmett postanowił trzymać się pierwszego skojarzenia i przeniósł fredrowskie umizgi do rozbuchanego seksualną rewolucją Londynu 1973 roku. W tym celu scenograf Dick Bird obstalował na scenie wnętrze barwnego brytyjskiego domu skupionego wokół salonu i otwartej kuchni z widocznym na piętrze designerskim pokojem Klary i Anieli oraz trącącą naftaliną sypialnią pani Dobrójskiej. Z drugiej strony obrotowej sceny przed fasadą z czerwonej cegły zaprojektowano spory trawiasty ogródek - najlepsze miejsce na suszenie prania, beztroskie kąpiele słoneczne, swojskie krasnale, grilla, a nawet kino plenerowe. W międzyczasie bowiem reżyser puszcza oko do widza i dyrektora Teatru Polskiego przypominając Andrzeja Seweryna w roli Gustawa z realizacji telewizyjnej Bohdana Korzeniewskiego. Cudowne kostiumy z epoki przygotowała Sylvie Martin-Hyszka – królują rozszerzane nogawki spodni, zdobne falbankami peniuary, modne golfy i klasyczna oldskulowa elegancja z drobną nutą rockowego szaleństwa. Do tego dochodzi serialowo-prześmiewcza muzyka Mateusza Boruszczaka i światła Damiana Pawelli czarujące zwłaszcza po zmroku. W tak uwspółcześnionym sztafażu reżyser umieścił znanych nam wszystkim bohaterów i w odświeżone role ubrał aktorski zespół, który poddał się temu z widoczną przyjemnością.
   Czarujący lowelas Gustaw Maksymiliana Rogackiego z zawadiackimi bokobrodami bryluje na scenie powierzchownością beztroskiego, ale pewnego siebie młodziana, przed którym świat stoi otworem. Imprezowe wdzianko zdarł pewnie z Elvisa, umiejętności piłkarskie nabył od Ardilesa lub Neymara, a egzaltowanego podbiegu z ręcznikiem mógłby mu pozazdrościć sam David Hasselhoff. Jego przeciwieństwem jest beznadziejnie zakochany, skryty za okularami, przylizaną grzywką i koszmarnie grzeczną kamizelką Albin debiutującego w Teatrze Polskim Wojciecha Siwka, którego jedynym męskim atutem jest gitara wyzwalająca w chłopaku rockandrollowe szaleństwo wbrew łzawym, lirycznym nutom. Tekstem „Wchodzisz, czy wychodzisz?” urósł jednak w moich oczach do rozmiarów giganta. Katarzyna Lis w roli Klary nie daje sobie w kaszę, czy raczej płatki śniadaniowe dmuchać, pewna siebie z feministycznym zacięciem i nonszalancką dezynwolturą rozstawia mężczyzn po kątach, przeciągając na swoją stronę nie do końca przekonaną Anielę Hanny Skargi. Dziewczyny trzymają sztamę, są prawdziwie wyzwolonymi zadzierającymi noska panienkami przekonanymi o własnej wyjątkowości i pieczołowicie dbającymi o swój dobrostan – tu opalanko, tam gazetka i winko (brawa za piękną satyrę na product placement), czego więcej potrzeba? Dla Hanny Skargi jest to spektakl tym bardziej szczególny i sentymentalny, że Anielę w Teatrze Powszechnym w latach 60. grała jej babka Ewa Skarżanka, choć w odróżnieniu od wnuczki w kostium kąpielowy przebierać się nie musiała. Zauroczył mnie także podstarzały playboy Radost w wykonaniu Sławomira Grzymkowskiego, fryzurą oscylujący gdzieś między Ronnie Woodem a Rodem Stewartem, bezskutecznie starający się zrozumieć co się dokoła niego dzieje. Kiedy się zastanowić dobra z niego partia – majętny, rozsądny, w ogródku pomoże, jajecznicę usmaży, przy grillu stanie, a i ogień w nim drzemie. Podobnie jak w pani Dobrójskiej Ewy Makomaskiej, która parol na niego zagięła i z radością zaciągnęłaby go za parawan. Mimo że należy do innego pokolenia, a nawet próbuje wpajać jeszcze dziewczętom zasady konwenansów, to w rzeczywistości zazdrości im odwagi i mocno kibicuje starając się nadążyć za współczesnością. Rola służącego Jana musiała zostać nieco okrojona, nijak bowiem na londyńskim przedmieściu nie dało się zmieścić lokaja czy kamerdynera. Znalazło się miejsce dla ciekawskiego ogrodnika, lecz nie znaczy to, że Antoni Ostrouch przemykał niezauważenie w drugim planie. Ba, śmiem twierdzić, że przykuwał uwagę nie mniej, niż pozostali bohaterowie. Nie tylko hałasując kosiarką, ale przede wszystkim z chłopięcą ekscytacją i płonącym rumieńcem czytając ukradkiem fredrowską „Sztukę obłapiania”. 
   Dan Jemmett inteligentnie zabawił się formą wpisując sitcomowe akcenty w „Śluby panieńskie”, a zarazem czyniąc to z pełnym poszanowaniem dla oryginału. Reżyser szuka komediowych warstw w okrutnej zakulisowej wojnie płci, zestawia odwagę obyczajową wersów Fredry z rewolucją seksualną i proponuje nam nową, świeżą interpretację polskiej klasyki. Aktorzy wspaniale wpisali się w tę konwencję - wypełniają „ekranową” pustkę oglądając telewizję czy spożywając posiłki, wygłaszają kwestie między kęsami lub sącząc smoothie, z przesadną emfazą wyrażają emocje, uciekają się z rzadka do humorystycznych współczesnych wtrętów przy okazji świntusząc ile wlezie, a my wciąż bawimy się setnie słuchając jedenastozgłoskowca oraz elegancko wybrzmiałych rymów i średniówki. Choć na pierwszy rzut oka pasuje to wszystko jak kwiatek do kontusza… tfu, kożucha, to jednak wszystko spaja się w zgodną całość, zaś freudowska… ekhm, fredrowska komedia charakterów nie traci nic ze swego uroku i ciepłego klimatu. Nad sceną niezmiennie unoszą się opary miłości, która mimo przeszkód, zawirowań i buńczucznych zapowiedzi znajduje sposób by związać bratnie dusze. A że mamy rok 1973 to magnetyzm serca bez ceregieli prowadzi wprost do konsumpcji. I nawet Jan stratny nie będzie. 
   Ze wszech miar warto.

Tekst Marek Zajdler, fot. Jacek Domiński/Reporter, Aliaksandr Valodzin/East News