Nasz teatr logo

Czerń i biel - "Przebłyski" w Teatrze Gudejko, recenzja

Agata Duda-Gracz raz jeszcze zaczarowała wnętrza warszawskiej Akademii Teatralnej. Chwilę po realizacji dyplomu studenckiego „Ojciec” powróciła, by wyreżyserować spektakl Teatru Gudejko z równie witalnymi i głodnymi pracy, ale znacznie bardziej doświadczonymi aktorami. Z drugiej strony było to poniekąd także przedstawienie dyplomowe, ponieważ Daniel Olbrychski zagrał na deskach Teatru Collegium Nobilium po raz pierwszy – naukę na uczelni przerwał na rzecz propozycji filmowych, a sam egzamin aktorski zdał eksternistycznie mając już na koncie sześć ról u Wajdy. Tekst sztuki belgijskiego dramaturga Serge’a Kribusa „Rosa i Abrasza” powstał z myślą o polskim aktorze, którego kreacja we wcześniejszej sztuce „Niespodziewany powrót” zachwyciła autora. Oryginalny tytuł reżyserka zmieniła na „Przebłyski” czerpiąc z jednego z ulubionych fragmentów szekspirowskiego „Romea i Julii”. Początkowo Olbrychskiemu towarzyszyć miała na scenie francuska gwiazda, a światowa prapremiera odbyć się w Paryżu, ale Serge Kribus zgodził się, aby przenieść ją do Warszawy i zaangażować do roli Rosy pierwszą polską zdobywczynię aktorskiej Złotej Palmy w Cannes – Jadwigę Jankowską-Cieślak. Aktorska para powróciła na scenę po czterdziestu ośmiu latach - pierwszy i jedyny dotąd raz zagrali wspólnie w „Mężu i żonie” w reżyserii Adama Hanuszkiewicza w Teatrze Narodowym. 
   „Przed egzekucją skazańcom podobno, / Zdarza się chwila euforii; dozorcy / Zwą taki moment ostatnim przebłyskiem”. Agata Duda-Gracz nieustannie powraca w swej twórczości do tematu umierania i śmierci. Nie inaczej jest tym razem. Stary Żyd Josef, który w latach błogiej młodości nosił imię Abrasza, zbliża się do kresu swych dni. Tli się w nim jeszcze wątła iskierka życia, ale zaciera granica pomiędzy snem a jawą, rzeczywistością a urojeniem. Życie zgnuśniałego, zgorzkniałego człowieka naznaczone zostało bólem i dramatem Holocaustu. Cała rodzina Abraszy zginęła w obozach koncentracyjnych, a dojmujący strach nauczył się odreagowywać złością na wszystko i wszystkich. Krzykiem w dzień i w nocy. Groźbami. Agresją. Wybuchów wściekłości najbardziej doświadczyła jego żona Rosa, winna głównie temu, że jej rodzinie udało się przeżyć. A może temu, że była akurat pod ręką. Wbrew wszystkiemu tych dwoje połączyło w młodości prawdziwe uczucie, trudne, wystawione na niejedną próbę, niemniej z biegiem lat trwalsze i głębsze niż skała, niż Abrasza gotów by przyznać. Głównie dzięki Rosie, która zaakceptowała humory męża zgodnie z wyznawaną zasadą, że „lepiej ze wszystkim się mierzyć, niż wszystko rozumieć”. Dlatego też w ostatnim momencie życia przychodzi po niego z zaświatów, by ukoić jego lęk, by pomóc przejść ukochanemu na drugą stronę, by rozliczyć minione lata. Może nawet po to, by wybaczyć? Próbuje tego, co nie udało się jej za życia, przemówić Abraszy do rozumu, nauczyć go łagodności przywołując piękne wspomnienia, nabrać dystansu wygłaszając niewybredne dowcipy o Żydach, wstrząsnąć tym dojrzałym i wiecznie rozzłoszczonym dzieckiem. Gdyby to było tak proste. Staremu człowiekowi trudno jest zmienić naturę. Zwłaszcza, że nie wzięła się ona znikąd, co wyraźnie widać w smutnych przebłyskach wspomnień z dzieciństwa. Los splótł tych dwoje nierozerwalnym węzłem miłości, na dobre i na złe, w kłótni, drobnych gestach i nostalgicznych wspomnieniach. Miłością trudną, doświadczającą, ale głęboką na tyle, by przekroczyć granice życia i śmierci.
   Odziany w brudną biel domowego szlafroka Daniel Olbrychski kreuje postać zmęczonego życiem Abraszy chrapliwym, żydłaczącym, szczekliwym głosem narzekając, złorzecząc i wyklinając na czym świat stoi. Rzuca się w nagłych napadach złości, obśmiewa i brutalnie unieważnia żonę. Ze starczą werwą uparcie zaprzecza wszystkim jasnym stronom swego charakteru nurzając się w cierpieniu i chmurnej mrukliwości. Za sercem z kamienia pobrzmiewają jednak echa dawnej czułości, dotyku dłoni na spacerze, wspomnienia śpiewu Rosy i łez przelanych po jej śmierci. Jedną z najpiękniejszych scen spektaklu jest zmysłowy, tkliwy taniec rozdzielonych na zawsze małżonków. Taniec ulotny, widmowy, w którym nie ma już szansy na cielesny dotyk, ale pozostaje jego namacalne wyobrażenie. Jadwiga Jankowska-Cieślak obleczona w czerń sukni, z nieodłączną elegancką torebką onirycznie przemieszcza się po scenie drobnymi kroczkami. Zwiewna i ulotna, tanecznie ekwilibrystyczna gra po prostu wspaniale. Trochę droczy się z mężem, niesiona siłą wyobraźni i uczucia stara się dotrzeć na wszelkie sposoby do serca zatwardziałego i zamkniętego Abraszy. Melodyjne słowa padają miękko zza czarnej woalki, często wpadają w zrytmizowane stacatto, by nabrać twardości i ostrości, gdy wizualizują Abraszowego tate. Czapki z głów.
   Tekst Kribusa byłby po prostu zgrabnie napisaną, dość smutną opowieścią o sile miłości i przemijaniu, ale Agata Duda-Gracz zmienia każdą materię w dzieło sztuki. Kierując się jasno sprecyzowaną ideą reżyserka równoważnymi bohaterami uczyniła scenografię i muzykę. Na monochromatycznej scenie rządzą czerń i biel oraz krzesła przywołujące od razu skojarzenie ze sztuką Ionesco. Bieli jest niewiele, ot tyle co resztek życia w ciele Abrasza. Dominują stojące wokół czarne krzesła, niczym żydowskie macewy rozstawione dokoła, a na nich drobne białe przedmioty. Miejsca pamięci o jakimś wydarzeniu, dniu, o szczęśliwej albo traumatycznej chwili, całe życie zobrazowane okruchami wspomnień. Zabawki, książki, naczynia, buciki - reminiscencje uruchamiane opowieściami bohaterów są jak przebłyski pamięci i tak samo błyszczą w snopach świateł Katarzyny Łuszczyk. Nad stołem Abraszy wisi niczym u Chagalla biała koza – to za jej sprawą życie Abraszy spowite zostało cieniem, to ona „nasikała mu do kołyski i popsuła krew”. A jest jeszcze piękna scena łóżkowa. 
   Aktorom towarzyszą w pewnym oddaleniu ich młodzieńcze sobowtóry, ubrane podobnie w czerń i biel, powtarzające gesty i ruchy, ale przede wszystkim tworzące muzyczną atmosferę. Maja Kleszcz i Wojciech Krzak stworzyli piękną, tajemniczą, miejscami mroczną i nostalgiczną ilustrację dźwiękową, która zdaje się nie milknąć nawet na chwilę. Gitara łączy się z piskami fletu, odgłosy pliszki ze stukotem pociągu, śpiewne trele z pogłosem dzwonków. Rewelacyjne wokalizy Mai Kleszcz przeszywają dreszczem, a na deser dostajemy wspaniale zinterpretowane songi współgrające z treścią sztuki – „I put a spell on you”, „La solitude”, „Zabrakło łez”, „St James Infirmary” z odwróconymi rolami i cudownie zaśpiewaną „Rebekę”. 
   Teatralny czyściec Serge’a Kribusa w wyobraźni Agaty Dudy-Gracz zmienił się w czarno-białe malowidło kreślone wielobarwną muzyką, szorstkością zewnętrznej faktury i podskórną czułością bohaterów. Wszystkie elementy mozaiki scalają się w perfekcyjną całość, konsekwentnie budowaną narrację, której z wyczuciem poddała się wybitna aktorska para i towarzyszący im muzycy. ”Przebłyski” to najbardziej ambitne przedsięwzięcie Teatru Gudejko, ale nie miałbym nic przeciwko temu, żeby na takie artystyczne wyzwania decydowano się tu częściej.    

Tekst Marek Zajdler
fot. Aliaksandr Valodzin/East News, Marysia Zawada/Reporter