Teatr Klasyki Polskiej sięga po klasyczne utwory literackie, niekiedy wydobywając je z niebytu. Tak właśnie stało się ze staropolską „Tragedią Epaminondy” księdza Stanisława Konarskiego, której wystawień na polskich scenach teatralnych próżno szukać, a i pamięć o nich dawno zanikła. Utwór ten napisany w 1756 roku dla wychowanków pijarskiego Collegium Nobillium wystawiony był kilkakrotnie na tamtejszej scenie i przepadł na niemal półtora wieku. Dopiero w 1879 roku odnaleziony został przez przypadek w suskiej bibliotece hrabiów Branickich odpis oryginału sporządzony przez Jana Rosza i po trzech latach wydany drukiem przez Akademię Umiejętności w Krakowie. Nie przyczyniło się to jednak do zainteresowania tą sztuką teatrów, a wystawień dramatu Konarskiego podjęły się jedynie młodzieżowe teatry amatorskie – w 1913 roku spektakl zagościł na scenie teatru Aleksandra Zelwerowicza w Łodzi zagrany przez uczniów Szkoły Handlowej Kupiectwa Łódzkiego, zaś w 1922 sztukę pięciokrotnie zaprezentowali na własnej auli uczniowie Gimnazjum Państwowego im. Władysława IV na warszawskiej Pradze. Dopiero teraz, w 250. rocznicę śmierci autora, Teatr Klasyki Polskiej przywrócił scenie tekst „Epaminondasa” i wystawił go ponownie w teatrze Collegium Nobilium w reżyserii Jarosława Gajewskiego.
Tragedia opowiada losy Epaminondy, tebańskiego wodza, który zasłynął ze zwycięstwa nad Spartanami w bitwie pod Leuktrą, gdzie jako pierwszy zastosował tzw. szyk skośny, doprowadzony potem do perfekcji przez Aleksandra Macedońskiego. Epaminondas zakończył wieloletnią supremację Sparty nad beocyjskimi poleis, jednak aby to osiągnąć przeciągnął sprawowanie dowództwa wojskowego nad armią o cztery miesiące, co stało w sprzeczności z greckim prawem. Wielki wódz i zwycięzca miast triumfalnego wjazdu do Teb spotyka się z krytyką i oskarżeniami, które doprowadzają go przed sąd i grożą śmiercią. W ten zawoalowany sposób Stanisław Konarski chciał pokazać przywary ówczesnego polskiego społeczeństwa, bowiem już w czasach saskich rozpasanie szlachty i szafowanie liberum veto dokonywało rozkładu państwa i zwiastowało upadek życia politycznego. Pijarski dramatopisarz podkreślał przewagę dobra wspólnego nad partykularnymi przywilejami, chociażby i usankcjonowanymi przez ustawodawstwo. W sztuce przewijają się więc losy Teb i Rzeczypospolitej, mieszając się i przeplatając także w warstwie słownej.
Inscenizacja Jarosława Gajewskiego zgrabnie wybrnęła z problemów, jakie nastręcza wystawienie tak dawnego tekstu. Dość statyczny ruch sceniczny oryginału przywodzący na myśl klasyczny grecki teatr został wzbogacony o współczesny język ciała zaprojektowany przez Katarzyną Annę Małachowską – aktorzy wykorzystali przestrzeń do zatrzymania chwili w nierzeczywistym, zwolnionym w czasie ruchu, by w innych momentach raptownie przyspieszyć i dać upust emocjom. A tych jest tu aż nadto. Scena burzy się kipielą uczuć - złość, nienawiść, rozpacz, wzgarda, niemoc, lęk i strach – wszystkie przelewają się niczym w kotle i wspomagane niezwykle ekspresyjną grą aktorów nie pozwalają błądzić myślami. Na uwagę zasługuje wstęp dodany, by przybliżyć odbiorcom kontekst dramatu i wprowadzenie postaci Cienia w olśniewająco pięknej osiemnastowiecznej robe a la francaise. Postać tę zagraną przez Julię Banasiewicz odczytać można na wiele sposobów, jest niemym świadkiem wydarzeń, piękna i wzniosła, czysta i niewinna w bieli, mocna i silna, gdy wiedzie na scenę ciało zdrajcy. Czy to właśnie Polska, jaką chciałby widzieć Konarski i Gajewski? Dumna, pewna siebie i dokonująca właściwych wyborów.
„Epaminondas” jest sztuką nieco zbyt rozwlekłą, miejscami naiwną, napisaną trudnym językiem, z łacińskim stylem konstrukcji zdania, niedoskonałym metrum, a jednocześnie przez te archaizmy splecione w całość ze współczesnym teatrem, nadzwyczaj interesującą w odbiorze. Muzyka bębnów, piszczałek i libańskiego duduku wykonywana na żywo przez jej autora Wojciecha Lubertowicza zgrabnie podkreśla nastrojowość scen. Jednocześnie nie udało się uniknąć stałego problemu muzyki na żywo, która potrafi zagłuszać mówiony tekst – na szczęście taka sytuacja zdarzyła się tylko podczas opisywania bitwy przez Pelopidasa. Oryginalna scenografia Konarskiego zakładała aż cztery różne dekoracje. Jeszcze w latach dwudziestych Wacław Kloss spisał wskazówki dla reżysera, jak uprościć tę kwestię. Aleksandra Reda zaproponowała zgrane z choreografią ruchome greckie kolumny, współczesną wizualizację bitwy pod Leuktrą, Klossowe drzewko zamiast ogrodu i oryginalnie przedstawiony sąd oraz więzienie, do czego wykorzystano teatralna maszynerię. Na uwagę zwracają kostiumy – o pięknej sukni już wspominałem, ale mamy tu także greckie szaty i zbroje, perskiego Diomedona wyjętego trochę z Baśni Tysiąca i Jednej Nocy, Mychitasa w dworskim stroju saskim i zdrajcę Meneklidesa, który w ubraniu z dwudziestolecia międzywojennego jako żywo przypominał Eligiusza Niewiadomskiego.
Na deser zostało aktorstwo, mocne, miejscami przerysowane, niezwykle emocjonalne i silne. Oazą spokoju jest sam Epaminondas Marcina Przybylskiego – mąż stanu, niezłomny wojownik, nieco naiwnie godzący się na śmierć w imię idei, prawy do bólu, nieodmiennie wydawał mi się Maximusem Russella Crowe’a. Wyróżniał się także i to nie tylko wzrostem, prawodawca Archiasz, którego z wyczuciem zagrał Maciej Wierzbicki. Trzech spiskowców: Paweł Paprocki, Maciej Wyczański i Stanisław Kawecki, jak na wichrzycieli przystało, zakrzyczało scenę tryskając jadem, wściekłością i rządzą zemsty, by za moment ronić łzy skruchy. Odpychający jest Polimnus Kaweckiego, Meneklides Paprockiego wyszedł właśnie z zebrania ONR – brawa za tak udane role odrażających typów. Postacie żeńskie potraktował Konarski po macoszemu, Kloss radził wręcz usunąć je ze sztuki, co bez widocznej szkody dla niej, można by uczynić. Tymczasem nie wyobrażam sobie braku Ismeny Mai Hirsch, która dała prawdziwy popis, jako zrozpaczona matka. Diomedon Mikołaja Łukasiewicza pachniał mi trochę bardziej naszymi wyobrażeniami o wschodniej etykiecie, niż jej prawdziwym obliczem, ale w tej konwencji wypadł bardzo dobrze, podobnie jak cały zespół aktorski, który stanął na wysokości zadania.
„Epaminondas” Jarosława Gajewskiego to teatralna zabawa z tradycją. Tekst Stanisława Konarskiego nie jest wybitny, ale należy do polskiej spuścizny literackiej i dobrze się stało, że został przypomniany właśnie na scenie Collegium Nobilium. Jest czymś nieopisanie dotykającym obcowanie z archaicznym językiem sztuki, z jej ekspresyjną treścią i wizualnością klasycznego teatru, a jednocześnie współczesną na wskroś choreografią, szamańską muzyką i wplecionymi przez reżysera nowymi wątkami. Ilość ukrytych znaczeń, odniesień, możliwości interpretacji jest tak wielka, że przedstawienie na długo zapada w pamięć, podobnie jak niezwykle emocjonalna gra aktorów. A na koniec okazuje się, że polskie piekiełko wcale tak bardzo nie zmieniło się od saskich czasów, a ludzkie zaślepienie i wzajemna wrogość politycznych rywali towarzyszą nam po dzisiaj. I szkoda tylko, że żadnego Epaminondy nie widać na horyzoncie.
Tekst: Marek Zajdler; plakat: Karola Zielińska