Na polską wersję musicalu „We Will Rock You” przyszło nam czekać
21 lat. Ale Teatr Muzyczny Roma pod kierownictwem Wojciecha Kępczyńskiego po
raz kolejny udowodnia, że ze wszech miar było warto.
Musical, który debiutował w Dominion Theatre na londyńskim
West Endzie w 2002 roku miał być początkowo hołdem złożonym zmarłemu wokaliście
Queen, Freddiemu Mercury. Kiedy Brian May i Roger Taylor zaprosili do
współpracy Bena Eltona, postanowił on zmienić formułę spektaklu i stworzyć
zupełnie niezależną historię opartą o utwory zespołu Queen. I tak trafiamy na
iPlanetę, niegdyś nazywaną Ziemią, którą włada bezwzględna korporacja Globalsoft.
Unifikacja strojów, zachowań i myśli, pełna kontrola społeczeństwa oraz walka z
każdym przejawem indywidualizmu jest głównym celem tej dystopijnej władzy
przyszłości. Jednym z zakazów obowiązującym w tym stechnicyzowanym świecie jest
brak instrumentów muzycznych – muzykę tworzą jedynie programy komputerowe. Na
czele korporacji stoi demoniczna Killer Queen, na pół kobieta, na pół
ucieleśniony program komputerowy, a wykonywaniem jej zarządzeń kieruje
przyboczny Khashoggi. W tym sformatowanym świecie żyje jednak grupa
rebeliantów, Bohema, która pragnie przywrócić światu wolność i miłość poprzez
reinkarnację rocka. A to może stać się jedynie wówczas, gdy wypełni się
tajemnicza przepowiednia o Marzycielu i odnaleziony zostanie ostatni istniejący
na Ziemi instrument, tajemnicze „wiosło”. Londyńska krytyka zmieszała ów
koncept z błotem, ale ludzie walili drzwiami i oknami. I choć trzeba przyznać,
że sama historia jest dosyć naiwna, to jednak pozwoliła zgrabnie połączyć w
całość wykorzystane piosenki zespołu Queen, a ich samych umieścić w centrum
wydarzeń jako proroków Bohemy.
Kluczem do sukcesu, oprócz oczywistej
warstwy muzycznej, musiał być dobry przekład oryginału. Jestem zachwycony tym,
jak Michałowi Wojnarowskiemu udało się spolonizować tekst zarówno niełatwych
utworów Queen, jak i libretta. Musical typu „jukebox”, w którym wykonywane są
skomponowane już wcześniej i zazwyczaj popularne piosenki jest niezwykle
trudnym wyzwaniem dla tłumacza. Musi on patrzeć na utwory nie tylko jako na
hity, ale jednocześnie zgrać je z akcją spektaklu, „przywiązać” do wykonujących
je bohaterów i uczynić tłumaczenie wręcz niezauważalnym. Ileż tam smakowitych „naszych” odniesień
muzycznych – od Czerwonych Gitar i Budki Suflera, przez Oddział Zamknięty i Kobranockę,
po Elektryczne Gitary i Ich Troje. Cudne cytaty, trafne skojarzenia i tekst
utworów Queen wpleciony bezbłędnie w historię. Nie da się odusłyszeć „Weź
rower”…
Wojciechowi Kępczyńskiemu udało się uzyskać
zgodę twórców na wystawienie musicalu w formie non-replica, innymi słowy poza scenariuszem
Teatr Roma dostał zupełnie wolną rękę. Mariusz Napierała przygotował wspaniałą
scenografię dwóch światów, bezszelestnie poruszającą się po scenie na
sterowanych platformach i monstrualną w scenach zbiorowych. W połączeniu ze
scenografią cyfrową Piloci Studio na scenie zapanował faktycznie lekko
postapokaliptyczny świat iPlanety i podziemnej kryjówki Bohemy. Szczególne
wrażenie robiła szklana tafla imitująca hologram, na której pojawia się w
„Jednej wizji” Freddie Mercury.
Elementem, który zawsze zwraca uwagę w
musicalach są kostiumy. Dorota Kołodyńska sprawiła, że od solistów, aktorów i
tancerzy nie sposób wprost oderwać oczu. Przykuwały uwagę zuniformizowane
stroje szkolne GaGa Kids, lekko zgeometryzowane, niczym figurki Lego stroje
nauczycieli i czerpiące z mangi codzienne stroje GaGa lasek. Barwne stroje
Bohemy wzorowane są na kulturze punk, a ekstrawaganckie kostiumy Killer Queen
przywodzą na myśl pokazy haute couture i Jeana Paula Gaultiera. W połączeniu z
futurystycznymi fryzurami Jagi Hupało i charakteryzacją Sergiusza Osmańskiego
widowisko zyskało dodatkową, oszałamiającą warstwę wizualną.
Nie sposób nie wspomnieć też o choreografii,
która przygotowała Agnieszka Brańska. Udało jej się za pomocą samej estetyki
ruchu przedstawić dwie odrębne rzeczywistości – zrobotyzowany i niemal
sklonowany świat korporacji przywodzący na myśl wojskową organizację oraz
zupełnie indywidualny, szalony i ekspresyjny świat buntowników. Swoją drogą nie
udało mi się zaobserwować, czy postacie Davida Bowiego, Prince’a, czy Whitney
Houston czerpały jakoś z pierwowzorów w ruchu scenicznym. Całości dopełniło
oświetlenie nadzorowane przez Marka Heinza, które raz przenosi nas na salę
koncertową, by za chwilę stanowić pułapkę więzienia i wydobywać detale w
mikroskali. I oczywiście muzyka pod kierownictwem Jakuba Lubowicza, która
dzięki zastosowaniu syntezatorów i gitar Briana Maya zabrzmiała tak blisko
oryginału, że czasem można było mieć złudzenie przenosin na Wembley.
Pozostało napisać jeszcze co nieco o
głównych bohaterach musicalu. Maciej Dybowski, jako Galileo Figaro niezwykle
udanie wchodzi w rolę i swoim głosem czaruje na scenie. Potrafi być
buntowniczy, jak w „Uwolnić się chcę”, ale i melancholijny, zwłaszcza w parze z
Marią Tyszkiewicz wcielająca się w Scaramouche. Występująca wcześniej w Studio
Buffo i Teatrze Variete aktorka ma wspaniałą barwę głosu i jeszcze lepszą
dykcję, dzięki czemu słuchanie jej jest prawdziwą przyjemnością. Razem z
Dybowskim stworzyli niezwykle udany duet, bawiący i muzycznie, i aktorsko.
Podobną parę tworzą Kamil Franczak jako Brit i Natalia Krakowiak w roli Oz -
muszę przyznać, że luz w tańcu i śpiewie Franczaka wraz z silnym i pewnym
głosem naprawdę imponował. Wcielająca się w czarny charakter Killer Queen
Małgorzata Chruściel wydawała się najbardziej stremowana występem. Przy piosence
„Killer Queen” coś nie zagrało z nagłośnieniem, bo warstwy tekstowej niemal nie
można było zrozumieć. Ale musicale muszą się rozśpiewać, a Chruściel
rozśpiewywała się z każdym kolejnym utworem, by w końcu jej „żelazny głos” i
charyzma zawładnęły sceną. Wspaniale partnerował jej Łukasz Zagrobelny jako
złowrogi Khashoggi, a wykonana przez niego „Moc” była wizualną ucztą. Ostatnim
z bohaterów sceny był Tomasz Steciuk, czyli Buddy - założyciel Bohemy,
pielęgnujący pamięć o minionych latach prawdziwy rockandrollowiec, który na
deskach Romy wykonał nostalgiczne „Nasz najlepszy czas”. Obok głównych ról na
scenie obecna była cała ekipa taneczno-muzyczna, która spisała się na medal
tworząc niezapomniane widowisko.
Co tu dużo mówić – Wojciech Kępczyński ma
rękę do musicali, a z takim zespołem fachowców to po prostu musiało się udać.
Wybrzmiały teksty, oczarowała muzyka i strona wizualna, nie zabrakło zabawy z
publicznością, choćby w wokalizy Mercury’ego. Dało się poczuć to coś, co
towarzyszy wielkim muzycznym show. A ja wciąż mam ochotę potupać, poklaskać i
wykrzyczeć „Chcemy Rocka!”
Tekst Marek Zajdler, fot. Marek Zajdler/East News,
Tomasz Jastrzębowski/Reporter