Mania zawinięta jest w kokon, bezpieczną matczyną chustę, w embrionalnej pozycji bezpiecznego dzieciństwa. Ale ono się kończy, dziewczyna rozkwita i wraz ze zbliżającą się wiosną wykluwa niczym piękny motyl. Blada, z burzą potarganych, słomkowych włosów, trwożną miną i tym dręczącym swędzeniem. Rozrasta się, coś jej wystaje, mrówki wędrują po ciele, dojrzewa. A na dodatek dopadł ją paskudny feblik. I unosi w powietrzu.
Teatr Narodowy zakończył sezon premierą wyreżyserowanej przez Leną Frankiewicz głośnej sztuki Małgorzaty Maciejewskiej „Feblik”, wyróżnionej nie tak dawno Nagrodą Dramaturgiczną im. Tadeusza Różewicza. Na Scenie Studio rozkwitł magiczno-wiejsko-baśniowy świat, ubrany w scenografię Barbary Hanickiej, gdzie kury pałętają się pod nogami, słoma zaścieła klepisko, swojska ściana stodoły kryje luźne deski, zaś w domu wre prawdziwie gospodarskie życie. I niby jest normalnie, ale jednak nie do końca. Bo przecie chłopów we wsi cosik porywa „wzium” i złe ogniem trza odczynić. Wiadomo, że „na przednówku zawsze złe wylezie”, więc dziewicę winno się oprawić, po wsi obnosić na olszynowym kiju, a dymu braknąć nie może. A pożytek będzie dwojaki, bo młoda jest „dobra na rzodkiew”. Babka rozpuszcza się przy piecu, skrzynkę już dla niej zbijają, latem puści korzonki i kartofle będą jak znalazł. Na razie jednak mróz trzyma, aż powietrze idzie siekierą rąbać. Całkiem dosłownie. Zostaje siedzieć w chałupie, pierze mięsić i bulwy obracać. Szczęściem można jeszcze pliszki ponawlekać na nowe organy plebana. W całym tym surowym, ograniczonym umysłową prostotą wiejskiej społeczności, ale rozbuchanym wyobraźnią Maciejewskiej świecie przyjdzie dorastać Mani. Z jej perspektywy przyglądamy się rodzinnej codzienności, przypatrujemy dzikiej przyrodzie i uczuciu, które chorobliwie rozrywa dziewczynę od środka. Mania nie rozumie, co się z nią i wokół niej dzieje, ale nikt się tym nie przejmuje, „ważne, żeby starsi rozumieli”. Oparcie znajduje w swej przyjaciółce Kasiuli, która z feblika zdążyła się już wyleczyć, a teraz wspólnie nie mogą się doczekać dorocznego przyjazdu cygańskiego taboru, tańców, zupy z raków, dziwów wszelakich i tajemniczego Zamku. A może by uciec, zniknąć? Kolorowy świat magii odwiedzi senną wioskę i będzie okazją do „schabazienia”, skosztowania zakazanych owoców przyjemności. Nawet jeśli ojciec poskąpił wiórków na wdzianko.
Nierzeczywista rzeczywistość wykreowana przez Małgorzatę Maciejewską bawi się formą, surrealizmem opowieści i wymyślnym, stylizowanym na regionalizmy słownictwem. Łączy powagę z komizmem, ludzkie okrucieństwo z umiłowaniem przyrody, wiarę z zabobonami, wydumaną baśniowość z surowym realizmem. Brutalny świat zamkniętych w tradycji i umysłowej ciasnocie dorosłych zderza się z otwartością i młodzieńczymi poszukiwaniami Mani, wyśmienicie oddanej przez Elżbietę Zajko. Aktorka sprawia wrażenie przerażonego, czasem zaszczutego zwierzątka, które nieśmiało stara się przeciwstawić tradycyjnym wiejskim regułom. Bo kto słyszał, żeby nie pomiziać futerka, jak pleban prosi? Niezwykle naturalna w swym zdziwieniu światem, przejmująco wyśpiewująca na ludową modłę, by złe odegnać, w sweterku, białej sukienusi i glanach wykonująca ekwilibrystyczne akrobacje na wiszącej szarfie odnajdzie w końcu lekarstwo na swą przypadłość. „Feblik feblikiem się leczy” nauczy ją Cygan Ostępowy (Robert Jarociński) spalając w żarze uniesienia. I nagle okaże się, że afekt do Tomka (Hubert Łapacz) rozpłynie się we mgle, a Mania zamieni go na dziewczęce pocałunki wśród kwiecia z przyjaciółką Kasiulą. W tę młodzieńczą buntowniczkę nie stroniącą od używek, porywającą chłopców żarliwym tańcem, płomiennym warkoczem i kuszącym wzrokiem wciela się udanie Aleksandra Sroka. Dziewczyny odkryją wzajemne zauroczenie i ulecą w dal, a dla zgorszonych dorosłych będą miały tylko jedno: „bdźiu im wszystkim mać”. W końcu i tak są dla nich przezroczyste, z dawna pomiatane, zniknięte.
Wspaniałe komediowe kreacje stworzyły Magdalena Warzecha jako opresyjna Doktorka i Anna Chodakowska w roli wspierającej lekarkę miejscowej babki Ladzi. Warzecha przypominająca mi Helgę z „’Allo ‘Allo!” językiem czy manierami nie pozostawała daleko od przerysowanej niemieckiej oficer, co nadało nowy sens wypowiadanemu kategorycznie „Szlus!”. Chodakowska wyraźnie bawiła się rolą, a scena spisywania badania lekarskiego, czy absurdalne złote rady wzbudzały serdeczny śmiech widowni. Podobnym śmieszkiem, choć podszytym utytłaną fałszem sutanną okazał się znakomicie zagrany Pleban Piotra Grabowskiego, zawierający w sobie chyba wszystkie możliwe przywary wiejskiego proboszcza - od skłonności do wódeczki i dobrej strawy, przez fasadową pobożność, aż po aluzje do erotycznych nagabywań dziewcząt. Zapracowana Matka (Anna Grycewicz) i zarobiony Ojciec (Paweł Tołwiński w twarzowym waciaku) stale krytyczni wobec Mani, ciągle powtarzają utarte komunały i nie wyściubiają nosa poza ustalony we wsi porządek. Poddaje mu się także elegancka Bartkowa (Joanna Gryga), miejscowa roznosicielka plotek, która złego się obawia, ale prawić o nim może godzinami. Jedynie babka (Beata Fudalej) widzi nieco więcej, choć i ona tłumi niezależność wnuczki w imię konserwatywnych tradycji. Cóż jednak może smarująca ciało smalcem, coby się w deski nie weżreć, starowinka poza zajadaniem cukru, częstowaniem Mani bułkami i oczekiwaniem na Anioł Pański?
Zbudowany na kontrastach świat „Feblika” bawi się przeciwieństwami także w sferze muzycznej. Miłosz Pękala w nieoczywisty sposób oddał atomosferę brudnej wiejskiej niesielanki siegając i po niezwykle mocne brzmienie Nirvany z „Territorial Pissings”, i równie energetyczny własny utwór inspirowany Toolem w scenie odchabaziania Mani, ale także umpa-umpa z remizowej potańcówki i wschodnią w brzmieniu, transową muzykę Cyganów. Tej ostatniej towarzyszyły olśniewające światła Aleksandra Prowalińskiego, oniryczny taniec w precyzyjnej, rozhulanej choreografii Agnieszki Kryst i ekstrawaganckie kostiumy Michała Dracza, który nie poskąpił cylindra, gumiaka, kwietnego damskiego garnituru i kobiety z brodą. Na uwagę zasługują także mroczne projekcje Mateusza Zielińskiego oddające swojskie klimaty na deskach stodoły. W końcu „kurom też się coś od życia należy”.
W zgrabną całość zebrała ten przedziwny fantastyczny świat „Feblika” Lena Frankiewicz, której udało się zachować magiczny posmak tekstu, podszytą niewypowiedzianym strachem duszną atmosferę brudnej wsi, ale i uwypuklić słowny humor zmyślną interpretacją. Ucieczka w kontrasty i baśniowość okazała się kluczem do zachowania poetyckiego brzmienia „Feblika” sytuując go na granicy snu i jawy, a zarazem dając widzom szansę dotknięcia świata nieskrępowanej wyobraźni autorki. W tej konwencji znakomicie odnalazł się zespół aktorski wydobywając z ról małe perełki i wzbogacając opowieść o wyobcowaniu dojrzewającej dziewczyny i jej zmaganiach z dorastającym ciałem. Jak w każdej baśni, tak i tutaj Zamek jest zaczarowanym miejscem, w którym wszystko dobrze się kończy. Miejscem inicjacji, „Castrum Verum – prawdy serum”, dzięki któremu Mania poczuje, że już nic nie musi. Że może podążać własną drogą bez oglądania się na konwenanse i racje innych. Bo każdy ma prawo do bycia sobą.
Tekst Marek Zajdler, fot. Wojciech Olkuśnik/East News